Najnowsze wpisy, strona 21


lut 26 2009 Kibicowanie
Komentarze (5)

We wtorek rozpoczęła się runda pucharowa piłkarskiej Ligi Mistrzów. Drużyny, którym kibicowałem, jak zwykle przegrały. Pod tym względem mam idealne wprost wyczucie. Doprawdy można by opierać się na moich wskazaniach i zbić fortunę. Chociaż nie wiem, czy to by działało w taki właśnie sposób. Jednak jeszcze mi się nie zdażyło, żebym kiedykolwiek prawidłowo przewidział to, co się będzie działo. Nie ważne na kogo postawię, zawsze ten zespół obrywa. Niezależnie od tego, jak bardzo będę trzymał kciuki, grają fatalnie i pechowo. Choćby nie wiem jak się starali, piłka nie chce wpaść do bramki. Wszystkie moce piekielne współpracują ze sobą, by uniemożliwić im wygraną. Dopadają ich niespodziewane kontuzje, a nieprzychylny sędzia wyrzuca ich przez pomyłkę z boiska. Z kolei akcje w drugą stronę zazębiają się nadspodziewanie dobrze. Gracze, których nikt nigdy wcześniej nie widział dobrze grających, nagle rozgrywają mecze życia. Nieznani izraelscy piłkarze strzelają gole, a bramkarze bronią uderzenia w najbardziej nieprawdopodobnych sytuacjach. Nawet jeżeli jest drużyna, która wygrała poprzednie 68 spotkań, jak tylko zacznę im kibicować od razu przegrywa. Nie pomagają miliony wydane na transfery, znakomity trener, piłkarze z najwyższej półki, ani drobiazgowo przygotowana taktyka.

 

Real Madryt wygrywał, dopóki mu nie kibicowałem. Jak zacząłem to przestał. I ani Zinedine Zidane, ani Ronaldo nie byli w stanie temu zaradzić. Zacząłem mieć już wyrzuty sumienia z powodu tego biednego Realu, który mi w końcu nic złego nie zrobił, więc postanowiłem, że przerzucę się na Barcelonę. Pomysł wydawał się strzałem w dziesiątkę, bowiem Barca wygrywała mecz za meczem, z reguły różnicą 3-4 bramek. Pomyślałem sobie, że co jak co, ale taka drużyna nie może się popsuć. Okazuje się jednak, że może. Tylko co zacząłem im kibicować, od razu przegrali. Nawet gdy zaledwie sympatyzuję z jakimś klubem, od razu przytrafia im się coś złego. Tak było z Chelsea Londyn. Grali dobrze, póki ich nie polubiłem. Od tej pory nic im się nie udaje. Z tego też powodu w domu mam całą stertę listów od prezesów czołowych klubów piłkarskich z gorącą prośbą, bym im nie kibicował. Oferują mi zawrotne sumy, żebym tylko trzymał się z dala od telewizora i pod żadnym pozorem nie kupował koszulki z ich barwami. Kilkakrotnie próbowano też przeprowadzić na mnie zamach. Chociaż nie mam dowodów na to, że to właśnie oni, być może chodziło o coś zupełnie innego. Dodać do tego trzeba jeszcze całą serię niepowodzeń polskiej reprezentacji piłkarskiej. Z nią jest z kolei tak, że ilekroć oglądam jakiś mecz, to przegrywają. Wygrywają tylko, gdy akurat nie oglądam. Ten schemat powtarza się od lat. Potem rozmaici komentatorzy się głowią, dlaczego Polacy przegrali wszystkie mecze na mundialu, poza ostatnim, który nie miał już znaczenia. Czy to kwestia tego, że źle znoszą ciążącą na nich presję? Skądże. Po prostu ostatniego meczu jako jedynego nie widziałem.

 

I pewnie każda inna osoba na moim miejscu załamałaby się czymś takim. I przestała oglądać piłkę nożną. Ale nie ja. Ja jestem uparty. Nie zrażają mnie nawet porażki po 5:0. Nic nie jest w stanie mnie złamać. Ani powstrzymać przed oglądaniem kolejnego meczu. No chyba, że przywiążą mnie do kaloryfera, albo wysadzą w powietrze.

leppus_28   
lut 26 2009 Pisarski ciąg
Komentarze (8)

Po napisaniu sześciu tekstów w ciągu ostatnich dwóch dni (nie licząc tego) i wrzuceniu ich na bloga uświadomiłem sobie, że znalazłem się prawdopodobnie w czołówce najbardziej płodnych pisarzy na świecie. Gdzieś pomiędzy Stephenem Kingiem i Robertem Ludlumem, a zdecydowanie przed Jonathanem Carrollem. Oczywiście jest jedna zasadnicza różnica między mną a nimi. Mianowicie taka, że oni są czytani, podczas gdy tego co ja pisze nie czyta praktycznie nikt (poza jedną osobą). Trudno się jednak temu dziwić, jeżeli weźmiemy pod uwagę tempo, w jakim to powstaje. Po prostu nikt nie jest w stanie za mną nadążyć. To trochę tak, jakby chcieć obejrzeć wszystkie etapy Tour de France. Osiem godzin dziennie transmisji przez miesiąc. Nikt normalny nie ma tyle czasu, ani tyle cierpliwości. Każdy ma jakieś życie, jakąś pracę, do której musi chodzić i trudno żeby sto procent czasu w ciągu dnia przeznaczał na czytanie tego, co pisze. Dlatego jakiś czas temu przestałem tego od kogokolwiek wymagać. Zresztą jestem zbyt zajęty. Żeby nadążyć spisywać to, co pojawia mi się w głowie, nie dosypiam, nie dojadam, nie mówiąc już o innych, niemniej ważnych, potrzebach fizjologicznych. Wpadłem w prawdziwy ciąg pisarski i piszę praktycznie bez przerwy. Nie wiem czy istnieje jakaś forma leczenia tego typu przypadłości, ale czuję, że niedługo mogę wymagać intensywnej hospitalizacji. A może nawet interwencji chirurga. Problem jest równie skomplikowany jak inne znane w przyrodzie uzależnienia, takie jak pracoholizm, seksoholizm, narkomania, a może nawet bardziej. Piszę praktycznie o wszystkim. O sobie, o tym, jak mi minął dzień, co się wydarzyło i co się wydarzyć mogło. Komentuję wszystko, co się tylko dzieje, a gdy braknie mi tematów wchodzę w polemikę z samym sobą. Sam stawiam jakąś tezę, a potem ją obalam. Dostałem już takiego kręćka, że nie wiem jak się nazywam. Nie poznaję też tego, co napisałem wczoraj. Ostatnio tak się skołowałem, że sam siebie oskarżyłem o plagiat i zażądałem sporego odszkodowania. Tymczasem docierają mnie słuchy, że tu i ówdzie zaczynają się spontanicznie organizować komitety społeczne, których celem jest powstrzymanie mnie od dalszego pisania. Słychać głosy, by odebrać mi laptopa, a przynajmniej odciąć od Internetu. Spotkałem się też z sugestią, by „się ze mną nie patyczkować i od razu połamać mi ręce”. Bez sądu, bez adwokata, metodą radziecką. A potem wysłać na prace przy jakiś dużych robotach ziemnych, najlepiej na Syberii. I to w samych kalesonach. Z kolei jedna z amerykańskich wytwórni filmowych zaproponowała mi, żebym pisał scenariusze do kolejnych odcinków „Mody na Sukces”. Na to ostatnie to nie wiem, czy mam się obrazić czy się ucieszyć. Na razie odpisałem im, że nie mam czasu. Mam w głowie pomysły na przynajmniej 20 powieści i 50 opowiadań. Całe szczęście, że pamięć mam kiepską i większość rzeczy po pewnym czasie wylatuje mi z głowy, zanim zdążę je napisać. W przeciwnym razie niechybnie padłbym z głodu i wyczerpania.

 

 

leppus_28   
lut 26 2009 Kilka słów na temat chemii
Komentarze (6)

Był taki okres w moim życiu, gdy sądziłem, że wiele rzeczy popsułem. Czasem patrzymy wstecz i zastanawiamy się, co by było gdyby. Gdybyśmy np. kiedyś wiedzieli to, co wiemy dzisiaj. Gdybyśmy podjęli inne, lepsze decyzje. Gdybyśmy stanęli na wysokości zadania. Podeszli do czegoś inaczej. Zachowali się w sposób bardziej dojrzały. Bo mieliśmy jakąś miłość i pozwoliliśmy jej odejść. Bo ktoś był nami zainteresowany, ale coś źle zrobiliśmy i wszystko się zepsuło. Bo nie godziliśmy się na różne rzeczy. Nie potrafiliśmy pójść na kompromis. I jest ten moment, kiedy zostajemy sami i jest nam źle. I mamy w sobie jedynie wspomnienia tego co było i rozpamiętujemy je w nieskończoność. Żałujemy wtedy, że tak się to wszystko potoczyło. Szukamy możliwości jak by się mogło potoczyć inaczej. A co za tym idzie wbijamy sobie do głowy, że to nasza wina. Że trzeba było pójść inną drogą. Wejść nie w te drzwi, w które weszliśmy. Że była szansa, ale jej nie wykorzystaliśmy.

 

Sądzę, że to wszystko nieprawda. Że to złudzenie. Że wcale nie jest tak, że cokolwiek popsuliśmy. I że dało się to zrobić lepiej. Uważam, że miłość ma to do siebie, że się psuje i obumiera. I choćbyśmy nie wiem co robili, to nic na to nie poradzimy. Ludzie są ze sobą przez kilka lat i wszystko układa się między nimi dobrze. Ale kiedyś to się kończy. To, co ich łączy wypala się. I nagle nie reagujemy już na siebie tak, jak to było na początku. Nie jesteśmy gotowi pójść za sobą w ogień. Pojawiają się symptomy tego, że przestajemy sobie ufać. I już nam się nie chce tak, jak nam się chciało kiedyś. Wreszcie przychodzi ten dzień, to wydarzenie, które wszystko rozrywa. Ale to przecież nie jest tak, że coś konkretnego, coś niezależnego od nas, zewnętrznego, wszystko popsuło. Bo te więzi rozluźniały się już od dłuższego czasu. A to, co się stało jedynie obnażyło całą sytuację. I spójrzmy prawdzie w oczy. Nie dało się tego uniknąć. Nie dało się zrobić niczego, by to naprawić. Bo to nie my decydujemy o tym, że miłość się pojawia i o tym, że znika. Nie mamy wpływu na to, czy jakaś osoba zacznie szaleć na naszym punkcie. Czy będzie jej dobrze gdy jej będziemy dotykać. Czy straci dech jak staniemy blisko niej. I nie mamy też wpływu na to, że kobieta z którą jesteśmy traci zainteresowanie naszą osobą. Oczywiście, że możemy się starać. Możemy ją uwodzić i obsypywać komplementami. Zabierać na wytworne kolacje i kupować jej drogą biżuterię. Ale to wszystko i tak toczy się swoją drogą. Bo kocha się niestety za nic. Możemy się zakochać w kimś, kto nic a nic dla nas nie robi. Kto w ogóle nie zasługuje na nasze uczucie. I nie czuć zupełnie niczego do kogoś, kto jest gotowy zrobić dla nas wszystko. I nie jesteśmy w stanie tego zmienić.

 

Dlatego sądzę, że związki rozpadają się, bo miały się rozpaść. To nie jest niczyja wina. To nie jest tak, że ktoś podjął złą decyzję, albo nie starał się. Po prostu ludzie działają na siebie w określony sposób. I trzeba trafić na kogoś, do kogo pasujemy. Czasem jest też tak, że przez jakiś czas pasujemy do kogoś, a potem przestajemy. Kochamy się, a potem już nie. Podoba nam się jakaś osoba, a potem nam się odwidzi. Stwierdzamy, że wcale nie jest ona taka fajna, jak nam się wydawało. I trzeba się z tym po prostu pogodzić. Jeżeli komuś nie jest z nami dobrze, należy mu pozwolić odejść. Jeżeli klocki nie pasują do siebie to nie ma możliwości by sprawić, żeby pasowały. Ta zabawa polega na tym, że pasują same. Nikt im nie każe, a same się przyciągają. Wcale się nie staramy, a nie możemy od kogoś oderwać oczu. Próbujemy być chłodni i opanowani, ale czujemy że zaczynamy drżeć, gdy ta osoba jest w pobliżu. I co tu w takiej sytuacji można zepsuć? Albo poprawić? Tak po prostu jest, albo nie jest. Możemy przekonać jakąś kobietę, by związała się z nami z rozsądku, ale nie jesteśmy w stanie przekonać jej, żeby dostawała wypieków na nasz widok. Dlatego tak często zobaczyć można pary zupełnie nie dobrane do siebie. Patrzymy na kogoś i zastanawiamy się: co ta dziewczyna widziała w tym chłopaku? Albo on w niej. Otóż nic. Bo do miłości nie trzeba wcale „czegoś”. Wystarczy chemia. I to jest coś, z czym nie radzę się ścierać. Dziewczyna albo reaguje na nas, albo nie. Albo się jej podobamy, albo nie. I tego nic co moglibyśmy zrobić nie zmieni. Jeżeli nie ma chemii to należy sobie dać spokój i poszukać kogoś innego. Tak samo jeżeli się ona wyczerpie w jakimś związku, należy to zostawić i pójść sobie swoją drogą.

 

Tak samo jest z tymi wszystkimi romansami, które mają zwyczaj rozkwitać bardzo burzliwie i szybko gasnąć. Poznajemy kogoś, kto strasznie nam się podoba. Stwierdzamy, że to jest ta dziewczyna, na którą czekaliśmy całe nasze życie. Jest piękna, szalona, inteligentna. Uwielbiamy jej głos, uśmiech i włosy. To jak się porusza i jak się śmieje z naszych dowcipów. I tracimy głowę dla niej. W swej nieskończonej naiwności zakładamy, że po prostu musi być nasza. Że to przeznaczenie. A nade wszystko dlatego, że jesteśmy gotowi wszystko zrobić, by ją zdobyć. Dosłownie po drabinie do nieba pójdziemy, by jej tylko udowodnić naszą miłość. I uważamy, że jest to tak wielkie uczucie, że ona po prostu nie jest w stanie się przed nim obronić. Że żadna kobieta nie odrzuci czegoś takiego. Trzeba jej tylko zademonstrować skalę tego uczucia. Demonstrujemy więc. Robimy wszystko, by jej zaimponować. Chcemy ją bronić i chronić. Zabawiać i otoczyć opieką. Tymczasem ona wcale tego nie chce. Na niej to nie robi takiego wrażenia, jakiego byśmy chcieli. My popadamy w szaleństwo, a ona zachowuje dystans. To nas denerwuje i tracimy cierpliwość. A potem plujemy sobie w brodę. I zastanawiamy się, co by było, gdybyśmy wszystkiego nie popsuli. Gdybyśmy podeszli do sprawy spokojniej. Dojrzalej. Gdybyśmy zrobili wszystko tak, jak trzeba. Tak jak ona tego chciała. Gdybyśmy nie zapalili się do tego wszystkiego w tak dziecinny sposób.

 

Teraz wiem, że to wszystko fikcja. I pobożne życzenia. Bo prawda jest taka, że nic się nie dało zrobić. Ta dziewczyna po prostu nie była dla nas. Bo przeznaczenie niekoniecznie jest takie, jakie byśmy chcieli. To nie my wybieramy osoby, które są nam pisane. Często trafiamy na te, które są dla nas zupełnie nieodpowiednie i trzymamy się ich kurczowo. Nie przyjmując nic do wiadomości. A tymczasem taki romans czasem po prostu nie chce się rozwijać. Bo wszystko sprowadza się do wzajemnego zrozumienia, porozumienia ciał i umysłów. Albo ono jest, albo go nie ma. Jeżeli mamy do czynienia z prawdziwą miłością, prawdziwą namiętnością, to nie ma niczego, co moglibyśmy popsuć. Wręcz przeciwnie. Tej drugiej osoby nie da się zniechęcić, jeżeli się na nas uprze. Choćbyśmy jej dokładnie wytłumaczyli, że nic nie jesteśmy warci. Że jesteśmy nudni, nie mamy charakteru, pieniędzy ani przyszłości. Że narobiliśmy w życiu całą masę głupot i błędów. I tak nie uda nam się jej tego wyperswadować. I tak rzuci się na nas i nie będzie chciała puścić. A jeżeli nie chce, to i tak nic jej do tego nie przekona. I dlatego powinniśmy się wyluzować. Przestać cokolwiek rozpamiętywać i zacząć patrzeć do przodu, a nie do tyłu. I szukać osób, które na nas reagują tak, jak byśmy tego chcieli. Bo do tego wszystko się sprowadza.

 

leppus_28   
lut 25 2009 O pewnej mojej słabości...
Komentarze (7)

Muszę się wam przyznać, że mam słabość do pewnego rodzaju kobiet. Nie wiem czy jest to rzadka przypadkość, czy przeciwnie. Rzecz najzwyczajniej typowa. Otóż wariuję na punkcie osób oderwanych od rzeczywistości. Czym bardziej jest dana dziewczyna szurnięta, tym lepiej. A jak już spotkam kogoś totalnie sfiksowanego, to puszczają mi wszelkie hamulce i z miejsca mam ochotę się z taką osobą żenić.  Wynika to jak sądzę z kilku powodów. Po pierwsze sam taki jestem. A na pewno byłem jako dziecko. Zanim nieco nie spoważniałem, wychodząc  z błędnego założenia, że powinienem i czego bardzo żałuję. Po drugie najlepiej się czuję, kiedy wygłupiam się ponad wszelką miarę. To jest ta strona mojej osobowości, którą lubię najbardziej. Podczas gdy do wszystkich pozostałych mam stosunek co najwyżej ambiwalentny. Po trzecie nie trawię ludzi, którzy podchodzą do życia w sposób poważny. Zresztą oni mnie też nie trawią, czyli można powiedzieć, że jest tu pewnego rodzaju remis. Wreszcie po czwarte niczego się tak w życiu nie boję, jak nudy. Wojna, choroba, koniec świata, sąd ostateczny, zamachy bombowe, zderzenie z gigantyczną asteroidą to nie wydaje mi się specjalnie przerażające w porównaniu z tym, że jest akurat sobota po południu i nie ma nic do roboty. Jestem zdecydowanie osobą, która potrzebuje w życiu jakichś bodźców. Pozbawiona ich zaczyna usychać jak niepodlewana roślina doniczkowa. Wyobrażam sobie sytuację, w której pozostawiony samemu sobie i doprowadzony do ostateczności mógłbym sobie z nudów przykleić rękę do podłogi, albo wywiercić w głowie dziurę wiertarką. Wcale nie wydaje mi się to nieprawdopodobne.

 

Dlatego nic mnie tak nie odstręcza od jakiejś dziewczyny jak fakt, że jest ona nudna. Nie wykazuje inicjatywy. Nie ma nic zaskakującego do powiedzenia. A zapytana w łóżku „na co masz ochotę” odpowiada: „a ty?”. Mam w tym momencie wrażenie, że niezależnie od tego jak byłaby piękna, po dwóch dniach będę miał ochotę ją udusić, albo zrobić jej coś jeszcze gorszego. Z kolei gdy spotykam kobietę, która jest odwrotnością czegoś takiego, doprawdy jestem w stanie jej wybaczyć bardzo wiele. Wcale nie musi być piękna, żeby mi się podobała. Wystarczy, że świetnie tańczy i ma ładny uśmiech. Nie musi być też specjalnie inteligentna. O ile ma milion pomysłów na sekundę. To nic że połowa z nich jest zupełnie idiotyczna. Samą swoją życiową energią dziewczyna zdobywa mnie całkowicie, i to bez jednego wystrzału, niczym bolszewicy Pałac Zimowy. Swą spontanicznością, nieodpowiedzialnością i poetycką skłonnością. Od razu myślę sobie: z taką dziewczyną nudzić się nie będę. Nawet po 20 latach mnie będzie czymś zaskakiwać, a o to przecież chodzi. Ale oczywiście nie jest to wszystko takie różowe. Bo to, że kobiety o których mówię, posiadają właśnie takie cechy charakteru, pociąga za sobą również całą masę minusów. Przede wszystkim nie są one zbyt chętne do wiązania się z kimkolwiek. Są na to zbyt zwariowane. Nie zakochują się tak łatwo, bo zbytnio cenią sobie wolność. Są niezależne, co powoduje, że trudno im czymś zaimponować. I w ostatecznym rozrachunku dużo łatwiej się z nimi zakumplować niż je w sobie rozkochać. Poza tym są całkowicie nieprzewidywalne. Robią w życiu całą masę rzeczy zupełnie absurdalnych. I nigdy do końca nie wiadomo, czy mówią coś serio czy nie. Poznałem kiedyś dziewczynę, która twierdziła, że pracowała w wesołym miasteczku. Na pytanie co tam robiła odpowiedziała: „a nic takiego, zrzucali mnie tylko z dwunastego piętra, a potem wystrzeliwali w powietrze, było bardzo fajnie”.

 

Zaskakujące jest też to, że dziewczyny te mają mnóstwo kolegów i bardzo niekonwencjonalne życie, ale nie prowadzą przy tym jakiegoś wybujałego życia seksualnego. Mają duży temperament, ale niekoniecznie jest to temperament o charakterze zmysłowym. W swoim zachowaniu i podejściu do życia przypominają bardziej dorastającego chłopca niż typową kobietę. W kontakcie z mężczyzną nie do końca wiedzą jak się zachować. Pójście z kimś do łóżka nie wydaje im się tak interesujące jak np. perspektywa rzucania się z kimś śnieżkami, albo przejechania się kolejką górską. Łatwiej jest się z nimi pobić niż wywołać w nich stricte erotyczne reakcje. Można przespać się z nimi po pijanemu w samochodzie i do niczego nie dojdzie. Szybko wywołują w facetach interesujące wrażenia, ale z reguły niewiele z tego wynika. Znajomość z nimi też bywa krótkotrwała. Wystarczy, że na moment wkroczymy w jakiś obszar, na którym nie wiedzą jak mają zareagować. Wystarczy że raz wyjedziemy z czymś poważnym, co będzie wymagało od nich logicznej analizy sytuacji i świadomej decyzji. Brak w nich też tej typowo kobiecej uległości, która przyciąga mężczyzn. I spaja obie płcie razem. One nigdy nie przytakną, gdy nie masz racji. Nigdy nie skłamią na żaden temat. Nigdy nie ugną się pod tym, co się dzieje. Myślę, że na jakimś etapie to mężczyznę dezorientuje. Bo nikt nie chce być z kobietą, która stale ma ochotę się z nami droczyć. Która zawsze wybucha śmiechem w nieodpowiednim momencie i do niczego nie podchodzi poważnie. A gdy usiłujemy odbyć z nią jakąś dyskusję bardzo na serio wzrusza tylko ramionami. Uśmiecha się zalotnie i mówi z rozbrajającą szczerością: „trudno”... No właśnie. Trudno...

leppus_28   
lut 25 2009 Granice
Komentarze (11)

Sądzę, że w każdą znajomość kobiety z mężczyzną wpisana jest pewna granica, której przekraczać nie należy. Każda relacja rozwija się tylko do pewnego punktu granicznego. Jego przekroczenie otwiera prawdziwą puszkę Pandory. To jest ten moment, kiedy wartościowy związek zamienia się w związek toksyczny. Gdy miłość przemienia się w nienawiść. Dojrzałość polega na umiejętności wyczucia, gdzie się znajduje ta granica i na powstrzymaniu się przed jej przekraczaniem. Jest to o tyle istotne, że mężczyzna w naturalny sposób nie jest skłonny zachowywać umiaru w niczym co robi. Najchętniej więc sypiałbym z wszystkimi swoimi znajomymi i najlepiej, jeżeli jest to tylko możliwe, od razu przy pierwszym spotkaniu. Niewątpliwie seks jest najpospolitszą tego typu granicą. To jest coś, co popsuło bardzo wiele pięknie rozwijających się przyjaźni między kobietą i mężczyzną. Może to brzmi sztucznie, ale naprawdę tak uważam. Dlatego istotne jest, by powiedzieć sobie „nie” w sytuacji, gdy przyjaźnimy się z kimś, kogo lubimy, ale kto seksualnie średnio nam się podoba. Bo seks z całą pewnością tę przyjaźń w tym momencie popsuje. Inną granicą jest granica zaangażowania się. Dana znajomość może być wyjątkowo fajna, póki jedna ze stron nie zacznie wydzwaniać i zakochiwać się w tej drugiej. I nie będzie wywierać presji na tę drugą osobę. To jest przykład, gdy wiąże nas z kimś poczucie humoru, ale osoba ta nie pasuje do nas jeśli weźmiemy pod uwagę zagadnienia poważniejsze. Gdy pozbawimy luzu tej znajomości szybko okaże się, że nie pozostało z niej nic. Są też takie znajomości, które są ciekawe dopóki są jedynie znajomościami na odległość. I samo spotkanie się ze sobą jest dla nich śmiertelne. Zabija je aspekt fizyczny. To coś, czego nie przeskoczymy, niezależnie od tego co sobie próbujemy wmówić.

 

Gdy już jesteśmy z kimś typową granicą jest czas. Byliśmy razem przez kilka lat i było nam dobrze z tą osobą. Ale w końcu zmęczyliśmy się sobą. Nie mieliśmy już sobie nic do powiedzenia. Już niczym się nie byliśmy w stanie zaskoczyć. I to jest ten moment, kiedy powinniśmy się rozstać. Po to, żeby się nie krzywdzić wzajemnie. Bo jeżeli czegokolwiek uczy nas doświadczenie, to tego, że gdy miłość raz zgaśnie, nic już nie jest w stanie jej ożywić. Gdy raz stracimy do kogoś zaufanie, to już żaden medyk nam nie pomoże. Nie da się odzyskać osoby, którą straciliśmy. Ani wierszami, ani kwiatami, ani niczym innym. A ludzie, którzy sądzili, że jednak da się, to ci, którzy zafundowali sobie piekło niekończącego się melodramatu. Czasem też drogi ludzi się po prostu rozchodzą. Byli ze sobą, dopóki ich życie wyglądało podobnie. Mieli podobne pragnienia i marzenia. Potem jednak życie jednego z nich się zmienia. Np. wyjeżdża zagranicę i już nic nie jest takie jak dawniej. Wtedy często od razu widać, że coś istotnego przestało działać. Należy wyczuć ten moment i rozejść się. Bo jeżeli ta miłość nie zdaje tego rodzaju egzaminu, to już nic dobrego z tego nie będzie. Bywa też taka sytuacja, że ludzie wiążą się ze sobą wyłącznie poprzez łóżko. Poznali się i porwała ich czysta namiętność. Byłbym bardzo daleki od potępiania tego typu związków. Wiem z doświadczenia, że mogą być one magiczne i niesamowite. I bardzo wartościowe w ogólnym rozrachunku. Ale też nie należy przekraczać w nich pewnej granicy. Tą granicą jest czasem wspólne życie, czasem posiadanie dzieci. Bo jest to coś, co nie pasuje do czysto fizycznego charakteru tego związku. Jeżeli poznałeś kogoś z kim jest ci cudownie w łóżku i niebywale podoba ci się ta osoba, ale niewiele was łączy i nie bardzo się dogadujecie poza łóżkiem, miej świadomość, że na jakimś etapie się to skończy. Że nie da się tego ciągnąć w nieskończoność. A próba ciągnięcia poza granice rozsądku daje straszne efekty. Takie, po których potem psychicznie bardzo trudno jest się pozbierać.

 

Zapytacie teraz pewnie, czy nie ma takich miłości i takich związków, które są owych granic pozbawione. Na pewno są. To te wszystkie wielkie nieśmiertelne miłości, o których każdy marzy, ale mało kto doświadcza. Np. ja nigdy takiej nie spotkałem. A wszystkie, których doświadczyłem, były owymi miłościami niepełnymi. Takimi, które gdzieś tam się zaczynają i gdzieś tam kończą. I być może właśnie tutaj dotykamy sedna problemu. Bo my zawsze pragniemy wierzyć, że to co widzimy, to jest ta miłość nieograniczona niczym. Jedyna w swoim rodzaju. Wieczna. I dlatego nie chcemy jej przerywać. Nie przyjmujemy do wiadomości, że się kończy. Nie chcemy się pogodzić z tym, że to tylko jedna z wielu, kolejna. Niedoskonała. Na pewno, gdybym wiedział wcześniej to wszystko co wiem teraz, wiedziałbym kiedy powinienem zakończyć znajomość z daną kobietą. I jakiej granicy nie powinienem przekraczać. I dzięki temu miałbym same tylko pozytywne wspomnienia. Ale czy tak się da? Nawet jeżeli wiem, że wszystko co złego mnie spotkało pod tym względem wynikało właśnie z tego błędu? Z zachłanności. I naiwności.

 

leppus_28