Najnowsze wpisy, strona 23


lut 19 2009 Emigracja zarobkowa
Komentarze (11)

Największym problemem związanym z życiem na emigracji jest fakt, że nie ma tu z kim rozmawiać. Polacy, którzy wyjechali, to jest z reguły niestety dno. I trzeba to jasno powiedzieć. Jest to typowa emigracja zarobkowa. Ludzie pozbawieni zainteresowań, rozumu, a często też godności. Jest np. jeden Polak u mnie w pracy, który regularnie donosi na innych kierownikowi. Nie bardzo wiem co można zrobić z taką sytuacją. Powiedzenie mu w twarz, że jest największym skurwielem, jakiego w życiu poznałem, a jak przyjdzie jeszcze raz do mnie do domu, to zostanie przeze mnie zrzucony ze schodów, nie pomaga. Tak samo jak nie podawanie mu ręki czy poinformowanie wszystkich znajomych (w dobrej wierze oczywiście) jak sprawa wygląda. Kontakt z pozostałymi Polakami, którzy tu przebywają, też nieodmiennie prowadzi do daleko posuniętej frustracji. Jedna grupa to szaleni dorobkiewicze. Choćby sprzedawali pączki w kawiarni to uważają, że robią karierę. Liczą każdy grosz, dokładnie wiedzą jak ewoluowała cena mleka w ostatnim miesiącu i gadają wyłącznie o stanie gospodarki światowej. Po dwóch minutach rozmowy z nimi zaczynam ziewać tak gwałtownie, że usta mi się nie zamykają. Dalej są ci, którzy przesiadują w domach przed telewizorem i wypijają morze alkoholu. Z reguły nie znają języka, a na pytanie po co tutaj są, skoro wszystkie zarobione pieniądze przepijają, nie potrafią podać żadnego sensownego wyjaśnienia. Zazwyczaj w Polsce mają wyjątkowo brzydkie żony z dziećmi, i to jest moim zdaniem jedyne wytłumaczenie. Są jeszcze natchnieni wycieczkowicze. Jeżdżą po świecie jak opętani, ale gdy zapytać ich dokładnie co widzieli, to nie umieją powiedzieć. To ci, którzy byli już pięć razy w Londynie i dalej twierdzą, że jest tam tylko London Eye, Big Ben i muzeum figur woskowych Madame Tissou.

 

Największy dramat to są niestety kobiety. Bo wśród mężczyzn można jeszcze spotkać czasem kogoś w miarę ciekawego. Kobiety tymczasem to jest trzeci sort, jeżeli nie czwarty. Wystarczy przejrzeć blogi, które piszą ci ludzie. Wystarczy wejść na jakiekolwiek forum irlandzkie. Albo na czat, w pokoju Irlandia. Choćby nie wiem ile się dni i nocy spędziło wertując te rzeczy, choćbyśmy nie wiem ile osób zagadali, to nikogo interesującego nie spotkamy. Mieszkam tu trzy i pół roku i przez ten czas poznałem jedną (słownie: jedną) kobietę, która była w miarę ciekawa. Tyle, że mieszkała po drugiej stronie Irlandii... Pozostałe nie mają kompletnie nic do powiedzenia. Nie da się z nimi rozmawiać na żaden temat. Kiedyś chciałem kogoś zaprosić do teatru, ale okazało się, że nikt nie słyszał o Bertoldzie Brechcie. Nie spotkałem też nikogo, kto by lubił Tori Amos. Skąd ci ludzie w ogóle są? Z Radomia? Wszyscy pokończyli zaocznie jakieś uczelnie ekonomiczne czy co? Idziesz na sobotnią imprezę, która jest centralnym punktem każdego tygodnia. I dopóki jesteś pijany i nie dostrzegasz poziomu intelektualnego otaczających cię osób, jest jeszcze w miarę dobrze. Dopóki śmieszy cię to, że faceci nie potrafią się wysłowić, a kobiety ubrać. Do jakiegoś momentu starasz się obracać to wszystko w żart. Gorzej, gdy alkohol się kończy, albo nie możesz go wypić za dużo, bo nieopatrznie wyrwałeś się, że kogoś tam odwieziesz do domu. Wtedy nagle dociera do ciebie cały tragizm sytuacji. I stek bzdur, który z siebie wyrzucają ci ludzie. Słowo daję, że takich idiotów i idiotek jak tutaj nie spotkałem chyba nigdy w życiu. Z jednej strony jest jakieś totalne chamstwo, prostactwo i nieuctwo. Goście o subtelności kierowcy TIR-a, z tatuażami smoka na ramieniu, którzy wyglądają, jakby dopiero co wyszli z jakiegoś reality show. Z drugiej zachwycone panienki, reagujące na to entuzjastycznie. Jakby miały po dwie szare komórki mózgowe na krzyż. A wszystko do dźwięków jakiegoś totalnego muzycznego chłamu, którego słuchanie jest dla mnie wręcz fizycznie bolesne. Po ostatniej takiej orgii całkowitego braku gustu stwierdziłem, że to była moja ostatnia polska impreza, na którą w życiu poszedłem. Że mam serdecznie dość odgrywania roli jedynego człowieka, który dostrzega głupotę tego wszystkiego. I któremu coś nie pasuje, podczas gdy wszyscy pozostali bawią się wyśmienicie.

 

No i świetnie. Tyle że jaka jest alternatywa? Co można innego robić w wolnym czasie? Można rozmawiać z Irlandczykami. O ile się ma ochotę na dyskusję o piłce nożnej albo o wakacjach na Kajmanach. Można zapchać swoje życie wycieczkami do różnych dziwnych miejsc. A potem umieszczać zdjęcia na galerii internetowej. O ile się ma pieniądze. Tyle, że chwilowo jest kryzys i nikt pieniędzy nie ma. Można zamknąć się w czterech ścianach i podjąć próbę zapicia się na śmierć. I to jest zawsze jakieś tam rozwiązanie. Na pewno wiem, że nie można robić jednej rzeczy. A mianowicie pomagać innym ludziom ustawić się w Irlandii. Bycie miłym to najgorsza inwestycja, jaką można tu zrobić. Można kogoś odwieźć do domu i zaoferować się z pomocą. Można zaprosić kogoś do restauracji i wyrwać się z pomysłem na ciekawe spędzenie weekendu. Można wreszcie namówić go na przyjazd tutaj. Zorganizować mu mieszkanie, pracę i pokazać co i jak. Ale gdy po tym wszystkim będziesz któregoś dnia bardzo chciał, by ktoś zrobił coś dla ciebie, chociażby poświęcił ci swój czas, to się srodze zawiedziesz. Nikt ci nie pomoże. Każdy cię wystawi do wiatru. Bo każdy tu przyjechał, żeby się dorobić. Nikt tu nie zastanawia się nad sensem życia. Nikt nie ma kulturalnych aspiracji. Niktogo nie interesują wzruszenia, które dostarcza ostatni zdobywca nagrody Bookera. Kogo to obchodzi? Oni tutaj przyjechali, bo dla nich sensem ich egzystencji jest fakt, że sobie kupią lepszy samochód. Albo lepsze ciuchy. A nade wszystko, że będą w stanie zabłysnąć tymi rzeczami przed znajomymi. Tutaj się ma dziewczynę po to, żeby udowodnić coś kolegom. Jak żyję nie widziałem tu jednej choćby prawdziwej miłości. Może pomijając ludzi, którzy przyjechali już będąc z kimś. I dla których ten przyjazd był wyjątkowo trudnym egzaminem dla tego uczucia. Reszta to pozerzy. Ludzie pozbawieni duszy i złudzeń. Motłoch, któremu się wydaje, że oto schwycił pana Boga za nogi.

 

I ja oczywiście patrzę na to wszystko i zżera mnie zazdrość. Bo też chciałbym być jakimś debilem, który nosi cegły na budowie, ma złoty łańcuch na szyi i prowadzi się z piękną kobietą w białych kozakach. Tak samo pustą jak on sam. Bardzo chciałbym być taką osobą. Mieć nieskomplikowane potrzeby. Seks, alkohol i piłka nożna. Być ekscytującym twardzielem pozbawionym zahamowań. Który skacze na spadochronie i spędza czas z kolegami, innymi twardzielami. Mógłbym być też zachukanym intelektualistą. Takim, któremu do szczęścia wystarczy aparat fotograficzny i dziewczyna w typie szarej myszki. Niezbyt ładna, nieduża, ale za to bardzo wierna. To nic, że nie umie się umalować ani uczesać, ale jest bardzo miła. I żylibyśmy sobie spokojnie. Razem chodzilibyśmy po ulicy, trzymając się za ręce. A w nocy miałbym fantazje na temat innych kobiet. Tych wszystkich, do których w rzeczywistości nie mam odwagi podejść i które nie zwracają na mnie uwagi. Ale że nie jestem żadnym z tych typów to mam problem. A innych typów tutaj chyba nie ma.

 

leppus_28   
lut 18 2009 Cień na chwilę rzucony na ścianę
Komentarze (10)

Po obejrzeniu filmu “Revolutionary Road” stwierdzam, że nie nadaję się do małżeństwa. Jestem zbyt wrażliwy. Te wszystkie kłótnie, pretensje, niespełnione nadzieje... Zdecydowanie nie widzę się w czymś takim. Nie mógłbym stać na środku pokoju i wydzierać się na kogoś. Prowadzić spory o to, kto ma pozmywać naczynia, gdzie spędzić wieczór, albo do której szkoły posłać dziecko. W ogóle nie nadaję się do tego, żeby się z kimś kłócić. Nie mam takiego instynktu. Jak mi się coś nie podoba to wychodzę. Nie ma we mnie nawet odrobiny chęci, by kogokolwiek do czegokolwiek przekonywać. I te obietnice na początku każdej takiej miłości... „Zawsze będę cię kochał”, „nigdy nie będziesz płakać przeze mnie”, „zawsze będę przy tobie, gdy będziesz mnie potrzebować”. Wiadomo, że gdy mówisz takie rzeczy, znajdujesz się w stanie chwilowej niepoczytalności. Że udzielił ci się tylko nastrój chwili. Poniosła cię romantyczna strona twojej osobowości. I jak odzyskujesz rozsądek, to zdajesz sobie sprawę, że to nie prawda. Że nie da się nie zranić kogoś z kim się jest. Nie da się zawsze być wiernym i kochającym. I tak naprawdę mówić sobie powinniśmy: „pokochaj mnie, a ja kiedyś odwrócę się od ciebie”, „zaufaj mi, a ja wykorzystam to przeciwko tobie”, „nikt cię tak w życiu nie rozczaruje jak ja”. My jednak robimy odwrotnie. Nawet gdy wszystko zaczyna obracać się przeciwko nam, gdy psuje się to, co z początku wyglądało tak pięknie i trwale, to przepraszamy i obiecujemy poprawę. Mówimy: „zmienię się, zobaczysz”, „zacznę słuchać tego, co do mnie mówisz”, „przestanę pić i sypiać z dziewczyną kolegi”. Ale oczywiście nigdy tego nie robimy. Nigdy się nie zmieniamy. A czas powoduje, że robi się tylko coraz gorzej.

 

A gdy już się wszystko spieprzy i ta osoba odejdzie od nas, mówiąc nam przy okazji, co zawsze o nas myślała i jak bardzo zmarnowaliśmy niezły kawałek jej życia. Jakie miała możliwości i jacy panowie o nią zabiegali, to wtedy jesteśmy gotowi zrobić wszystko, by tylko ją odzyskać. Nagle ogarnia nas miłosny szał. Jesteśmy skłonni wiersze dla niej pisać, z kwiatami wystawać pod oknem i śpiewać serenady. Niezależnie od tego, jak beznadziejne było to wspólne życie i jak bardzo nie pasowaliśmy do siebie. Czujemy się jak narkoman na odwyku. Jakby nam ktoś nagle kroplówkę odłączył. I nie przyjmujemy do wiadomości, że ta osoba już nas nie chce. Że jesteśmy dla niej kompletnie obojętni. I że prędzej odgryzie sobie rękę, niż pójdzie z nami jeszcze raz do łóżka. Że to, co było między nami, kiedyś, to już tylko wspomnienie, fikcja, pobożne życzenie. Że tego już nie ma. Że jest martwe i pomału zaczyna śmierdzieć. I oczywiście od czasu do czasu uda nam się jeszcze wskrzesić dawny nastrój, ale tylko na chwilę. Bo już za dużo cierpkich słów padło, już obustronne rozczarowanie wyparło jakiekolwiek zaufanie, które było wcześniej. Niby jesteśmy tymi samymi ludźmi, którzy jeszcze niedawno żyć bez siebie nie mogli. I dalej na siebie reagujemy z taką intensywnością jak dawniej. Tyle że teraz złością. Teraz nas ta druga osoba rozstraja psychicznie, zamiast mobilizować. A wszystkie jej drobne nawyki nas drażnią, zamiast fascynować. I jakże powoli dociera do nas wtedy ta oczywistość, że lepiej już to zostawić. Lepiej już nie ruszać. I zacząć coś nowego. Jeszcze raz, od samego początku.

 

Dlatego nie pasuję do małżeństwa. Do obserwowania tego, jak ludzie, którzy kiedyś się kochali i wiązali ze sobą tyle nadziei, z czasem zaczynają skakać sobie do oczu. Do randkowania też się nie nadaję. Tego całego spotykania się, trzymania się za ręce, ukradkowych spojrzeń, zdenerwowania. I wszystkich związanych z tym oczekiwań. Gdy próbujesz zrobić na kimś wrażenie. Nie mam zwyczaju podchodzić do nieznajomych kobiet i zagadywać je. Mogę wymyśleć sposób takiego zagadania, bo to wydaje mi się interesujące. Ale sam proces podrywania kogokolwiek nie ciekawi mnie. Nie wydaje mi się zajmująca sytuacja, w której wmówię komuś, że jestem fajnym facetem. Takim, z którym warto byłoby się przespać i założyć rodzinę. I nie bardzo rozumiem, dlaczego to akurat ja mam się starać o kogoś, a nie ta osoba o mnie. Dlaczego to ona ma być tą nagrodą, o którą ja muszę zabiegać. Dlaczego to ona niby ma mnie uszczęśliwić. Poza tym ciągle wierzę, że to się wszystko może odbywać nieco innymi drogami. Że są ludzie, którzy są sobie przeznaczeni (już widzę ten ironiczny uśmiech na waszych twarzach). Którzy potrzebują siebie jak powietrza. I wystarczy że ich drogi skrzyżują się ze sobą, to następuje takie przyciąganie między nimi, że nie ma mowy, żeby się nie zeszli. Choćby nie wiem co się działo. Choćby się widzieli na ułamek sekundy, w najmniej odpowiednim momencie. Choćby rozdzielało ich tysiące kilometrów. I nie wiem jakie przeciwności stanęły im na drodze. A jeżeli ktoś ma się w nas zakochać, to niech to zrobi w jednej chwili. Po jednym uśmiechu, po jednej linijce napisanego przez nas tekstu. Po jednym nieudanym żarcie z naszej strony. Niech jej wystarczy zaledwie niejasne przeczucie naszej osoby. Już nawet nie my, ale nasz cień na chwilę rzucony na ścianę. Niech podniesie słuchawkę i powie mi: „Przemierzyłam najwyższe góry tego świata i najgłębsze otchłanie samotności, by cię odnaleźć. Jestem ogniem, który rozpaliłeś zaledwie raz na mnie spojrzawszy. Na jedno twoje słowo, moja dusza odłącza się od ciała. Na jeden twój gest, jestem gotowa przekreślić wszystko, w co kiedykolwiek wierzyłam...” To jest coś, czego potrzebuję.  To jest coś, co mnie interesuje.

leppus_28   
lut 17 2009 Pośpiech
Komentarze (14)

Swoistą plagą naszych czasów stało się ostatnio powszechne zagonienie. A w Polsce to już nawet nie moda, ale wręcz cecha narodowa Polaków. Wytworzyła się specyficzna grupa społeczna. Ludzie, którzy „nie mają czasu”. Są przepracowani. Nie nadążają z obowiązkami. Życie ich przytłoczyło. Wiecznie uczą się czegoś, pracują, biegają na siłownię, na zakupy. A gdy przychodzi sobota są umówieni w sześciu różnych miejscach i w każdym spędzają po 15 minut. Gdy im mówisz, że masz ochotę porozmawiać, to słyszysz, że może znajdą minutkę w przyszłym tygodniu. Bo mają ambicje, bo „życie jest ciężkie”, „czasy trudne”, a odpoczną jak się „ustawią”. Może tak gdzieś po 40-tce. I byłoby to wszystko jeszcze w jakiś tam sposób zrozumiałe, gdyby ta ich gorączkowość przekładała się na cokolwiek. Na jakieś szersze horyzonty umysłowe, na głębsze przeżywanie życia w rozmaitych jego przejawach. Tymczasem o dziwo osoby te nie mają za wiele do powiedzenia na jakikolwiek temat. Bo robią mnóstwo rzeczy na raz, ale wszystko po łebkach. Bo nie mają czasu, żeby się nad czymkolwiek zastanowić. Bo są zbyt zapracowani, żeby zauważyć ludzi, którzy są wokół nich. Zbyt zajęci ciągłym patrzeniem na zegarek. Ich życie wygląda jak wycieczka zagraniczna, na której biega się w pośpiechu od jednego zabytku do drugiego, usiłując tylko zrobić zdjęcie jakiejś znanej atrakcji turystycznej. Po to, żeby potem się tymi zdjęciami pochwalić przed znajomymi. Podobnymi ignorantami, którym się wydaje, że świat to wielka restauracja typu fast food.

 

Dlatego ilekroć słyszę od kogoś, że „nie ma czasu”, to mam ochotę z miejsca wyrzucić do kosza jego numer telefonu i zapomnieć że kiedykolwiek miałem pecha poznać taką osobę. Od razu bowiem wiem, że ta znajomość nie będzie miała jakiegokolwiek sensu. Że człowiek ten jest zbyt zagoniony, żeby spokojnie wysłuchał co mam do powiedzenia. Że tak naprawdę nie interesuje go nic, poza powierzchownymi atrybutami tzw. nowoczesnego życia. I bardziej sensowne byłoby gadać do papugi niż do niego. Przy czym w Polsce to właśnie te osoby stanowią trzon społeczeństwa. Społeczeństwa, w którym na porządku dziennym jest, że nikt z nikim nie rozmawia. Mężowie nie rozmawiają ze swoimi żonami. Rodzice ze swoimi dziećmi. Nauczyciele z uczniami i szef ze swoimi podwładnymi. Dlaczego? Bo nie lubią. Bo nie ma takiej tradycji. Bo to strata czasu. Bo nie ma mody na nie spieszenie się. I to pewnie dlatego jako dzieci czuliśmy się z reguły lepiej niż w dorosłym życiu. Bo wtedy mieliśmy jeszcze czas dla siebie. Łaziło się po łąkach, po polach i gadało z kolegą nie wiadomo o czym. Całymi dniami. Można było rzeczywiście kogoś poznać. I wygadać się. Nawet jeżeli nie miało się za dużo do powiedzenia. Teraz, w dorosłym życiu, sytuacja jest odwrotna. Mamy często bardzo wiele do powiedzenia, ale nie ma kogoś, komu moglibyśmy to powiedzieć.

 

Żałuję, że w Polsce nie ma takiej kultury i takiego podejścia, jakie mają np. Czesi. Takiego zamiłowania do bezproduktywnego i nigdzie nie prowadzącego gadulstwa. Ludzie spotykają się w barze przy piwie. Piją i snują niekończące się, szwejkowskie opowieści o życiu. Przy czym nie słuchają ich dla praktycznych mądrości które z nich płyną (bo takowych zazwyczaj nie ma), tylko dla samej przyjemności słuchania. I nigdzie się nie spieszą. A ich kobiety są uśmiechnięte. Dlaczego? Bo mężczyźni mają dla nich czas. Bo jeden człowiek lubi słuchać drugiego. Nawet głupszego od siebie. Podobna kultura jest w Irlandii. Ludzie są uśmiechnięci, bo widok drugiego człowieka nie wywołuje w nich odruchu typu: „o Jezu, idzie ktoś, jeszcze trzeba będzie z nim gadać”. Oni się lubią nawzajem. Wieczorami idą do pubu, piją, śpiewają i cieszą się własnym towarzystwem. Nikt tu na nikogo swych kompleksów nie przelewa. Nikt nie siedzi w kącie ze spuszczonym nosem. Nie ma lepszych i gorszych. Każdy przyszedł, żeby się pobawić. Każdy żyje po to, żeby miło spędzać czas. I czy jesteś stary czy młody, piękny czy niezbyt, masz prawo do tego. A jak ktoś zadziera nosa, albo zaczyna się awanturować, to się go od razu wyklucza poza nawias. A oni tu kochają być razem. Jakbyś powiedział Irlandczykowi, że nie może przychodzić do swojego ulubionego pubu, to by się załamał. On może nie mieć żony, pracy i samochodu. Ręki może nie mieć. Ale nie może nie móc spotkać się z kolegami, których zna od dzieciństwa. Nie może mu ktoś zabronić siedzenia na ulubionym miejscu przy ladzie i patrzenia jak gra jego ulubiony zespół piłkarski.

 

Tymczasem u nas się musi zawsze coś dziać. Musisz gdzieś koniecznie zmierzać w swoim życiu. Mieć plany i się rozwijać. Każdego roku mieć lepszy samochód, większy dom, albo ładniejszą narzeczoną. A jak przez chwilę nie masz nic do roboty, to wpadasz w panikę. Albo w depresję. Jak wieczorem siedzisz w domu to znaczy, że jesteś kompletnym nieudacznikiem. I musisz się jak najszybciej wziąć za siebie. Jak zmieniłem pracę z takiej której nie lubiłeś, ale lepiej ci płacili, na taką którą lubisz, ale płacą ci gorzej, znaczy to że jesteś głupi. Ta presja robienia czegoś udziela się wszystkim. A jak rodzą się dzieci, to już ludzie w ogóle wariują. To jest praktycznie dla nich koniec ich życia. Teraz poświęcają się idealnemu macierzyństwu. Kupują poradniki typu „jak kochać świadomie swoje dziecko” albo „jak rozwijać inteligencję u dwulatka”. Cokolwiek robili do tej pory, cokolwiek sprawiało im przyjemność, przestają to robić. I lepiej do nich przez najbliższe 10 lat nie dzwonić, bo nawet nie odbierają telefonów. Zrywają przyjaźnie i nigdzie nie wychodzą. Ilość przeczytanych przez nich książek w roku spada do zera. Za to wzrasta nieselektywne oglądanie telewizji. W rezultacie ich poziom intelektualny pikuje niczym samolot z popsutym silnikiem. Spotykają się jedynie we własnym gronie, zapracowanych rodziców z trojgiem dzieci każde, przy kawie i ciastkach. I marudzą, jakie to życie jest nudne. Snując plany ekscytującej eskapady w Alpy, raz do roku, która nigdy nie dochodzi do skutku. Albo wycieczki Orbisem, która pozwoliła im w 3 dni przejechać przez Meksyk. Potem przywożą z takich eskapad słomiane kapelusze i całe mnóstwo do niczego nie potrzebnych pierduł, które stawiają sobie na półce w salonie. Kobiety więdną, a faceci stają się pantoflarzami. Jeżeli mieli jakiekolwiek instynkty i godność, to ulegają one zanikowi. Niezależnie od tego jak brzydkie mają żony, stwierdzenie, że „śpisz dzisiaj na kanapie” jest nieodmiennie najmocniejszym argumentem w dyskusji. A próba nawiązania z nimi jakiejkolwiek rozmowy wykraczającej poza pieluchy i jedzenie dla niemowląt jest jałowa niczym seks z intelektualistką.

leppus_28   
lut 16 2009 Sztuka miłości
Komentarze (9)

Sądzę, że trzeba być artystą, i to dobrym artystą, żeby być w stanie docenić i właściwie zająć się kobietą. Nie uwierzę w to, że ktoś, kto na codzień pracuje np. na budowie, albo jest kierowcą TIR-a, albo hydraulikiem, po 8 godzinach dźwigania cegieł, albo po wymienieniu koła warzącego pół tony, albo po rozgrzebaniu czyjejś zatkanej instalacji kanalizacyjnej, wraca do domu i tymi samymi rękami rozpala zmysły swojej żony. Oczywiście pytanie jeszcze jaka jest ta żona i co dokładnie ją rozpala. Przez moment załóżmy jednak, że jest ona istotą subtelną i zmysłową, czyli taką, jaka przynajmniej w teorii każda kobieta być powinna. Albo wyobraźmy sobie, że jest taksówkarzem. Siedzi za kółkiem całymi dniami i nocami. A w wolnych chwilach rozwiązuje krzyżówki. Jego życie duchowe sprowadza się do słuchania muzyki z radia i rozmowach o polityce z pasażerami, śpieszącymi się na samolot. I o czym on może rozmawiać z żoną, jak już zostają sami? Jakie przemyślenia na temat świata mogą mu przyjść do głowy po 20 latach takiego trybu życia? Czym on ma ją porwać, zawrócić jej w głowie i pozostawić bez tchu? Tym, że wczoraj wiózł kogoś interesującego? Albo weźmy kogoś pracującego w biurze. Siedzi taka niedorajda jedna z drugą przed komputerem, albo przerzuca dokumenty z jednego biurka na drugie. „Kochanie, co robiłeś dzisiaj fascynującego?”. „Wysłałem niezwykle ekscytujące pismo do urzędu gminy”. W tym momencie kobieta pada na łóżko w ekstatycznym uniesieniu.

 

A teraz porównajmy to sobie wszystko do jakiegoś rzeźbiarza, malarza, w najgorszym wypadku poety. Osoby, która spędza życie wyłącznie na tym, co ma jakiś sens. Na tropieniu tajemnic tego świata, niezgłębialnych zagadek istnienia. Na śledzeniu zachodów i wschodów słońca, wsłuchiwaniu się w szum przepływającej rzeki, spokojnej kontemplacji mijającego czasu. W najgorszym wypadku na chodzeniu na wystawy sztuki i rozmawianiu o swoich wrażeniach z innymi artystami. Przecież tylko taka osoba posiada odpowiedni aparat pojęciowy, dysponuje wystarczającą skalą przeżywanych emocji, by w ogóle opisać to, o czym tu mówimy. By wyrazić swój zachwyt. Czy to dłońmi, czy, w najgorszym razie, słowami. Bo też sztuka i miłość to dziedziny pokrewne. I czy się kochasz z kobietą, czy piszesz wiersz, to w zasadzie na jedno wychodzi. Dlatego też, jak w każdej dziedzinie, jest zasadnicza różnica pomiędzy amatorami i profesjonalistami. Pomiędzy ludźmi, którzy robią coś jedynie po pracy, w wolnych chwilach, i tymi, dla których miłość i wyrażanie uczuć w rozmaity sposób to główna życiowa profesja. Jest istotna różnica, czy na prędce wymyślony wiersz szepce nam do ucha Federico Garica Lorca, czy też pan Wiesiek, obsługujący na codzień maszynę do krojenia metalu w zakładzie metalurgicznym przy ulicy Wesołej 8. Jak on biedny ma się znaleźć w takiej sytuacji? Co ma powiedzieć, gdy pewnego odurzającego wieczoru stanie przed nim kobieta, spragniona jego dotyku i bliskości? Że jest piękna jak tokarka? Że w dotyku gładka niczym najnowszy model wiertarki udarowej?

 

OK. Być może, że mam zbyt wyidealizowane pojęcie o życiu i o kobietach. Że w istocie istnieje coś takiego, jak idealna żona kucharza np. Zachwycona tym, co szanowny mąż jest w stanie zrobić w kuchni. I to ją kręci. Wierszy nie czyta i nie rozumie. Nie potrafi zapamiętać nazwy żadnego filmu, jaki w życiu widziała. Tak samo istnieje też zapewne idealna żona dentysty, księgowego, policjanta i bramkarza stojącego przy drzwiach dyskoteki (to zresztą mój ulubiony typ). Wszystkie nieodmiennie zafascynowane osobowościami i horyzontami umysłowymi swych mężów i kochanków. Słuchające z wypiekami na twarzy kolejnych opowieści z życia wziętych. Całe szczęśliwe, że trafiły na tego jedynego, na doskonale pasującą do nich drugą połówkę. Z takiego samego powodu można się przecież związać z zawodową tancerką. Piękną kobietą, wręcz wcieleniem kobiecości, przynajmniej dopóki nie otworzy ust by coś powiedzieć. I być wielce zadowolonym. Można też być z facetem dlatego, że jest przystojny i ładnie tańczy. Sam znam osobiście takie osoby, więc nie sądźcie że wymyślam te historie na poczekaniu. Ludzie są różni i mają rozmaite potrzeby duchowe. A czasem nie mają ich wcale. Niektórym wystarczy do szczęścia chodzenie do pracy i oglądanie telewizji. Nie wszyscy mają to szczęście by być poetą. Kimś, kto potrafi opisać słowami coś, co się dzieje wokół niego i w nim. I złamać stereotypowość sytuacji w najmniej spodziewanym momencie. Podejść do nieznanej kobiety i powiedzieć: „przepraszam bardzo, czy nie zechciałaby mi pani pozować nago do wiersza?”. „A dlaczego nago?”. „Bo to będzie wiersz erotyczny”...

leppus_28   
lut 15 2009 Walentynki
Komentarze (12)

Wczoraj stwierdziłem, że święto zakochanych nie jest wcale tak fajne w sytuacji, kiedy nie jest się w nikim zakochanym. Powiem więcej. Dla takich osób Walentynki są tym, czym święta bożonarodzeniowe dla osób pozbawionych rodziny. O ile radzą sobie oni ze swoją sytuacją na codzień, tym razem nie mają szans. Atakowani z wszystkich stron krzykliwą propagandą miłości uświadamiają sobie dogłębnie, że ich życie nie ma sensu, a w samym jego centrum zieje gigantyczna, niemożliwa do zatkania niczym, dziura. Gdy sobie to uświadomią wpadają w panikę. Nie wiedzą co ze sobą zrobić, snują się po ulicach bez celu, a w przypływie kompletnej rezygnacji odłączają się od wszelkich środków masowego przekazu. Włażą do łóżka, przykrywają głowę kołdrą i próbują jedynie przeczekać. W tej sytuacji należałoby się zastanowić nad powołaniem do życia alternatywnego święta. Święta wszystkich nie-zakochanych. Jakieś anty-Walentynki. Lewantynki. Dzień w którym życzymy pomyślności wszystkim zadowolonym z życia singlom. Rozmaitym nieudacznikom, których nikt nie chciał, ale którzy nauczyli się jakoś z tym żyć. I nawet jeżeli jest im ciężko, to niech raz w roku mają swoje święto. Niech idą sobie do restauracji i zjedzą kolacyjkę przy świecach. Niech się cieszą całkowitą swobodą. Niech choć raz skaczą z radości na widok pustego łóżka, w którym budzą się codziennie. Niech ich ktoś poklepie po plecach i powie, że im zazdrości. Byłby to jedyny dzień w roku, w którym łażenie po ulicach i trzymanie się za ręce byłoby źle widziane i spotykało się z jednocznie negatywnym odbiorem społecznym. W którym ostentacyjne całowanie się i przytulanie na ławkach w parku byłoby zabronione. Jak by jeden z drugim dostał po mandacie to by im przeszła ochota na jakiekolwiek romantyczne uniesienia...

 

Zanim jednak takowe święto wreszcie powstanie, a znając życie to może potrwać, musiałem się samemu uporać z tym wszystkim. I z początku nie zapowiadało się to nawet tak źle. Jako osoba kochliwa ponad wszelką miarę i znana ze skłonności do romantyzmu czekałem na te cholerne Walentynki już jakiś czas. Byłem podniecony niczym nastolatek. Bo też to całe obdarowywanie ukochanej kwiatami, szeptanie jej słodkich słówek, komplementowanie, to generalnie bardzo mi się podoba. W każdym momencie jestem skłonny wyśpiewać komuś jakąś romantyczną piosenkę. Sądziłem więc, że co jak co, ale to święto stworzone zostało właśnie dla mnie. Dlatego rano z łóżka poderwałem się z jeszcze większym entuzjazmem i przejęciem co zwykle. Szykując się biegałem po domu jak opętaniec. Z łazienki do pokoju i z pokoju do łazienki. Ubrałem się naprawdę ładnie, wyperfumowałem i usunąłem nadmiar włosów z nosa. I dopiero gdy stałem już w drzwiach, cały drżąc z podniecenia na samą myśl, co to mnie czeka tego dnia, dotarło do mnie, że przecież nie mam nikogo, z kim mógłbym gdziekolwiek iść. Konstatacja ta trafiła mnie niespodziewanie niczym grom z jasnego nieba. Stałem przez kilka minut zupełnie bez czucia, próbując sobie uświadomić, jak w ogóle mogło dojść do takiej sytuacji. I co powinienem teraz ze sobą zrobić. Wracać do pokoju nie chciałem. Uznałbym to za przyznanie się do kompletnej porażki. A to nie jest zgodne z moim charakterem. Postanowiłem więc wszystkiemu zaprzeczać i nie przyjmować do wiadomości faktu, że święto to najprawdopodobniej zupełnie mnie nie dotyczy.

 

Wyszedłem więc z domu jakby nigdy nic. Pojechałem do Dublina. Bo jednak co stolica to stolica. Pochodziłem sobie i poprzyglądałem niekończącym się wystawom sklepowym, przystrojonym wielkimi czerwonymi serduszkami. Pogapiłem na ludzi z kwiatami, sunącymi we wszystkich kierunkach. Posłuchałem smętnej muzyki, którą jakiś nieszczęśliwie najwyraźniej zakochany pan wykonywał na saksofonie na środku ulicy. I byłem przy tym bardzo dzielny. Może i miałem chwilami smutny wzrok osieroconego szczeniaka, może i powłóczyłem czasem nogami i wypatrywałem bezradnie za atrakcyjnymi kobietami, które przechodziły koło mnie. Bo a nuż coś w ostatniej chwili się zdarzy? Jakaś miłość jak z bajki wyskoczy niczym diabełek z pudełka. Jakąś piękna dziewczyna, wiedziona nie do końca wiadomo czym, rzuci mi się na szyję zupełnie niespodziewanie. Niestety. Nie zdarzyło się. To wyraźnie nie był mój dzień. Zresztą takie rzeczy w ogóle nigdy mi się nie zdarzają, więc trudno było przypuszczać, że właśnie dzisiaj byłoby inaczej. Ale mimo to nie rozkleiłem się. Nie zacząłem ryczeć. Nie zrobiłem z siebie kompletnego kretyna w tłumie obcych sobie ludzi. I to uznaję za moje największe osiągnięcie tego dnia. Osiągnięcie, którego nikt mi już nie odbierze.

 

Z otępienia wyrwałem się przypomniawszy sobie o imprezie, na którą zostałem zaproszony i która miała się odbyć wieczorem. I prawdę mówiąc uczepiłem się tej myśli jak tonący koła ratunkowego. Stwierdziłem, że jednak nie jest tak źle. Bo też pójdę sobie, rozerwię się. Popiję, potańczę. I jakoś dzień przeleci. Człowiek się oderwie nieco od świadomości, że jest sam jak palec i jego życie dla nikogo nie przedstawia jakiejkolwiek wartości. Dodatkowo musiałem się zająć prezentem dla znajomej, która tego właśnie dnia obchodziła urodziny (impreza była więc niejako walentynkowo-urodzinowa). I cała moja inwencja poszła w stronę tego prezentu. Pomyślałem sobie tak. Nie mogę nikogo zaprosić na kolację przy świecach (to znaczy mogę, ale i tak nikt nie przyjdzie), ale mogę kupić komuś romantyczny prezent. Taki, który rzuci tę osobę na kolana, a ja poczuję się nieco lepiej. I to nic, że mamy kryzys. To nic, że nie mam pieniędzy i nie zapowiada się, żebym miał w najbliższej przyszłości. W tym momencie byłem gotowy wydać na to ostatni grosz. Sięgnąć po najgłębiej schowane rezerwy gotówkowe, te na czarną godzinę, żeby tylko zrobić na kimś wrażenie. Był tylko jeden problem. Otóż kilka dni wcześniej nieopatrznie wyrwałem się w rozmowie z kilkoma osobami, wśród których była też szanowana solenizantka, że kupię jej kajdanki. Dziewczyna jest młoda, dopiero wchodzi w życie, więc prezent taki wydał mi się jak znalazł. Do tego pozostawał w zgodzie z budowanym przeze mnie konsekwentnie wizerunkiem osoby zepsutej moralnie i pozbawionej jakichkolwiek zasad. Wizerunek ten ma rozmaite plusy, ale ma też i minusy. I chyba właśnie w tym momencie miałem do czynienia z jednym z minusów.

 

Sam pomysł był oczywiście bardzo dobry. Cena też nie była jakimś specjalnym problemem. Trzeba było tylko wejść do najbliższego sex shopu. To okazało się jednak łatwiejsze do powiedzenia niż zrobienia. Na miejscu bowiem uświadomiłem sobie, że pomimo swego ostentacyjnego libertynizmu, przy którym nawet wice hrabia de Valmont musiałby uznać się za pokonanego, aż wstyd się przyznać, ale chyba nigdy w życiu nie byłem w takim miejscu. To znaczy zrozumcie mnie dobrze. Nie mam absolutnie żadnych zahamowań. Jestem wyzwolony jak to tylko możliwe. Żadne tabu dla mnie nie istnieje. Mogę robić co tylko chcecie. Ale np. jak mam pójść do kiosku i poprosić o paczkę prezerwatyw to wymiękam. W dwie sekundy znajduję się w stanie przedzawałowym. Zalewa mnie pot, jakbym przebiegł maraton. Język przykleja mi się do podniebienia i zapominam jak się nazywam. Nie jestem w stanie wypowiedzieć słowo „prezerwatywa”. Zwłaszcza obcej osobie. I to niezależnie od tego kto to jest. Młoda dziewczyna, facet, staruszka. Wszystko jedno. Nawet nie wiadomo co gorsze. W tym momencie największe bezeceństwa świata wydają mi się niczym w porównaniu do tego, co mam zrobić. Seryjne morderstwa, gwałty, masakry ludności cywilnej, pedofilia i zoofilia, to jest tylko niewinna igraszka w porównaniu do tego co mnie czeka. I dosłownie zrobię wszystko, byleby mnie nikt nie zmuszał do takich rzeczy.

 

Tak więc wejście do środka zajęło mi może z 30 minut. Chyba pięć razy przechodziłem tamtędy, raz idąc w jedną, raz w drugą stronę. Za każdym razem przejście przez drzwi wydało mi się jednak nad wyraz niestosowne. A co jeżeli ktoś mnie zobaczy? Co jeżeli obserwuje mnie ktoś obcy i coś sobie pomyśli. Wiadomo bowiem, że do takich miejsc wchodzą jedynie najgorsi zwyrodnialcy i przestępcy seksualni. Pewnie byłoby mi łatwiej, gdyby nikogo w pobliżu nie było. Ale tego dnia kręciło się tam mnóstwo rozmaitych ludzi, którzy najwyraźniej specjalnie tam przyszli tylko po to, żeby mnie przydybać jak wchodzę do sex shopu. I jak ja mam im wytłumaczyć, że to pierwszy raz i że to nie dla mnie, ale dla znajomej? Jacyś poczciwi staruszkowie z psami, uśmiechający się do mnie życzliwie (nieświadomi po co się tam szwędzam), jakieś wycieczki szkole. No po prostu wszystko się sprzysięgło, żeby uniemożliwić mi kupienie tego całego prezentu. I dopiero gdy zbliżała się już pora zamknięcia sklepu postanowiłem, że muszę wziąć się w garść. Przecież nie mogę stchórzyć. Bo już powiedziałem, że to kupię (ależ sobie plułem w brodę że to zrobiłem, bez wnikliwszego przeanalizowania sprawy) i teraz będzie mi ciężko się wyłgać, że mi się nie udało. Poza tym przecież jestem dorosłym mężczyzną. Przynajmniej tak sądzę. Stwierdziłem, że raz kozie śmierć i ruszyłem przed siebie. Byłem tak zdecydowany, że nic by mnie nie zatrzymało w tym momencie. Nawet po trupach bym się dostać do środka. Nawet gdybyby było zamknięte. Gdybym w drzwiach spotkał moją własną matkę, to by mnie nie powstrzymało. I tak rozochocony, tym chwilowym przypływem odwagi znalazłem się wewnątrz, zdeterminowany by wyglądać tam jak najbardziej na miejscu. Tzn. jak osoba, która była w podobnych miejscach wielokrotnie.

 

Oczywiście nie było to łatwe. Miałem świadomość, że pomimo podejmowanych wysiłków, jestem nader łatwy do zdemaskowania i dla każdego jest oczywiste, że jestem gamoniem, który nie ma pojęcia gdzie się znalazł. Jest jak zwierzę schwytane w potrzask, które jak najszybciej chciałoby się wydostać na zewnątrz. Myślę, że kobiety są bardziej odważne w takich sprawach. Nie spotkałem się nigdy z żadną, która miałaby problemy z wejściem do sex shopu czy z kupieniem „Playboya”. Ja natomiast takiej odwagi zupełnie nie posiadam. Zwłaszcza gdy jestem sam i nie mogę tak łatwo obrócić całej sytuacji w żart. Zacząłem się więc kręcić po sklepie, próbując wyglądać naturalnie i dokładając wszelkich starań, żeby broń Boże nikogo i niczego moralnie nie oceniać. Wiadomo. Ludzie są różni. Różne rzeczy ich podniecają. Czasami bardzo dziwne. I nie ma co z tego robić jakiegoś problemu. Ich sprawa. Niech sobie robią co im się podoba, skoro im się podoba. Ale nawet postawa całkowitej akceptacji wobec ułomności ludzkich nie zmieniała faktu, że nie mam kompletnie pojęcia, jak się mam zachować w takim miejscu. Gdy otaczają mnie jakieś góry gadżetów, których połowy przeznaczenia mogę się jedynie domyślać. Gdy w oczy kłuje mnie widok monstrualnej wielkości sztucznych członków. Czy chodzi o to, żeby podejść do tego okiem chłodnym? Jak do koszuli, albo spodni. Jakoś nie potrafię. Nie umiem się skupić na kolorze, albo na cenie, jeżeli zdaję sobie sprawę do czego to służy. A myśl o tym, że w każdej chwili podejść do mnie może sprzedawca, dziwnie wyglądający jegomość z obrożą na szyi, i zacząć wypytywać o to, czego potrzebuję, by moje życie seksualne było pełniejsze, dostaję wysypki. Nie wiem co mam robić. Wiem tylko, że nigdy w życiu nie czułem się bardziej nie na miejscu. Chociaż zupełnie nie wiem dlaczego. Skąd u mnie ten efekt obcości.

 

No i kupiłem wreszcie te całe kajdanki. Nie myślcie sobie że nie. Obiektywnie rzecz biorąc nawet poradziłem sobie z tą całą sytuacją. Wybrałem jedne niezwykle efektowne, w bardzo ładnym kolorze i byłem zbyt przejęty sytuacją by ocenić, że przepłacam i że nie stać mnie na nie. I przeżyłem też wyrzuty sumienia związane z tym, że była to chyba najgrzeczniejsza rzecz, jaką tam sprzedawali. Że obok mnie kłębiły się rzeczy zupełnie niewyobrażalne, podczas gdy ja kupiłem coś tak banalnego, wręcz pruderyjnego. I że wyszedłem stamtąd skromnie, z podkulonym ogonem. Najważniejsze, że prezent się podobał. Wywołał malutką sensację. Maleńki błysk w oku. Ledwie dostrzegalny uśmiech. To spowodowało że na moment zapomniałem, jak wiele musiałem przejść tego dnia by go kupić.

leppus_28