Najnowsze wpisy, strona 27


sty 26 2009

Straszliwi bracia Zot


Komentarze (1)

Bracia Zot byli jednymi z najbardziej okrutnych i bezwzględnych rozbójników i łotrów, jacy kiedykolwiek pojawili się na zachód od Andaluzji. W ciągu przeszło 10 lat swej nędznej i przerażającej działalności złupili doprawdy wszystko co się dało, przemieniając spokojną i bogobojną krainę Rio de Alacho w ziemię dymiącą i jałową. Puścili z dymem kilka wsi i obrabowali niezliczoną ilość karawan, ciągnących w stronę Madrytu. Nikomu nie darowali. Biedni czy bogaci, nikt w nieszczęsnym Rio de Alacho nie mógł czuć się bezpieczny. Bracia Zot napadali we dnie i w nocy, nie odstraszał ich mróz ani żar lejący się z nieba. Bez przesady powiedzieć można, że przemienili życie mieszkańców tych terenów w ponury koszmar.

               

Młodszy z braci, Franciszek Zot, był człowiekiem ogromnej siły fizycznej. Na sam jego widok normalnemu człowiekowi miękły kolana. Był wielki jak dąb, a gdy zgrzytał zębami tynk sypał się ze ścian. Gdy szedł przez las co tylko żyło umykało do swych nor i dziupli, ptaki z piskiem uciekały, a kwiatki więdły. Najgorszy był jednak głos Franciszka, niski i chropowaty. Zawsze gdy po zmroku rozpoczynał swe nocne zawodzenia, które sam nazywał miłosnymi serenadami serca ludzi ogarniało przerażanie i trwoga. Gdy Franciszek się zdenerwował bywał straszliwy. Jeszcze gorszy był, gdy był w dobrym humorze, co na szczęście zdarzało się rzadko. Tylko temu należy zawdzięczać, że w lesie pozostało jeszcze przy życiu kilka drzew i nieco zwierzyny. Młodszy Zot nie znał co to strach, śmierci śmiał się w twarz, nawet dwudziestu chłopa to nie był dla niego przeciwnik. Nie bał się nikogo na tym i tamtym świecie, za wyjątkiem swego starszego brata, Władysława.

 

Władysław Zot był człowiekiem ogromnym. Nawet Franciszek stojąc przy nim wydawał się karłem. Starszy Zot był tak ogromnych rozmiarów, że jedynie najwyższe drzewa zdawały się sięgać wyżej. Bary miał takie, że jak wchodził gdzieś, zabierał ze sobą zwykle pół futryny, taki był szeroki. Stalowe i miedziane sztaby łamał jak zapałki, a zębami przegryzał najgrubsze nawet liny pociągowe. I konia byłoby mało, żeby go ruszyć z miejsca. Od kiedy miał 6 lat z powodzeniem posługiwał się maczugą i doszedł w tej umiejętności do istnej wirtuozerii. Swym budzącym powszechne przerażenie orężem wyrywał drzewa z korzeniami, potrafił nim też rzucać na olbrzymie odległości. Choć maczuga ważyła tyle, że nawet Franciszek nie potrafił jej unieść. I jeżeli Franciszek i samego diabła się nie bał, to w porównaniu z Władysławem zdawał się być zwykłym tchórzem. Władysława nie wyprowadziłyby z równowagi i całe zastępy mocy piekielnych. W pojedynkę potrafił się wyrwać na całą armię i rozpędzić wszystkich na cztery wiatry.

 

Taki to właśnie duet stanowili owi straszliwi braciszkowie. Gdzie Franciszek nie mógł, tam zjawiał się Władysław i robił porządek, a razem stanowili siłę, przed którą każdy w okolicy czuć musiał respekt. Gdybyż jeszcze bracia ci byli, na wzór polskiego Janosika czy angielskiego Robin Hooda, szlachetni, gdyby rabowali bogatych i dawali biednym, może by ich w Rio de Alacho tolerowano, a być może nawet kochano. Jednak bracia Zot z nikim nie dzielili się swymi łupami i nie robiło im żadnej różnicy kogo rabują. Czy księcia, czy ostatniego nędzarza, przymierającego głodem. To powodowało, oprócz rzecz jasna wrodzonej brutalności braci, że wszyscy nienawidzili ich i każda modlitwa wieczorna zaczynała się tu od słów: „I spuść dobry panie Boże wszystkie plagi egipskie na tych dwóch wrednych zwyrodnialców i uwolnij nas od ich towarzystwa.” Niestety, nie wiedzieć czemu dobry pan Bóg zdawał się nie wtrącać w sprawy Rio de Alacho, być może, jak twierdzili niektórzy, również obawiając się straszliwych braci. Bracia więc dalej robili swoje, przy czym byli w tym z czasem nie tylko coraz wprawniejsi, ale również coraz bardziej zaciekli i bestialscy. Gdy kto wpadł tylko w ich ohydne łapska nie było już dla niego ratunku. Dotyczyło to tak mężczyzn, jak i kobiet, przy czym zwłaszcza kobiet.

 

Wreszcie któregoś dnia zebrała się rada wsi, na którą przybyli mieszkańcy okolicznych osad, czy osobiście czy też przysyłając swych przedstawicieli. Temat zebrania był jasny i oczywisty dla wszystkich. Jak zrobić porządek z braćmi Zot. Było wiele pomysłów, ale większość od razu na wstępie rozbijała się o trudności natury technicznej. Po prostu nie było w okolicy nikogo, kto miałby odwagę stanąć z braćmi twarzą w twarz. Wreszcie wstał niejaki Jakubek, najsilniejszy chłop we wsi i rzekł: „Ja pójdę”. Powiedział to gromko i donośnie, bo też był to chłop wielkiej postury, silny i przysadzisty. Wszyscy znali męstwo Jakubka, więc nikt nie protestował, popatrzono tylko na niego wzrokiem pełnym olbrzymiego uznania. Jakubek posilił się, ubrał w ulubiony strój do roboty, wziął ze sobą kosę i otrzymawszy jeszcze na drogę sporo cennych rad i wiele zupełnie niepotrzebnych oraz błogosławieństwo miejscowego proboszcza ruszył w drogę. Towarzyszyło mu westchnienie pełne nadziei, a także płynące z głębi serca życzenia powodzenia. Wielki Jakubek majestatycznym krokiem przemierzał pola idąc w kierunku na zachód, w stronę gór Sierra Madera, gdzie znajdowało się obozowisko braci Zot. Jego olbrzymia sylwetka napawała ludzi wiarą w powodzenie misji, ale też niejeden wątpił czy Jakubek zdoła pokonać obu braci. Tej nocy wszyscy, biedni i bogaci, starzy i młodzi, jak również dzieci, modlili się za Jakubka.

 

Tymczasem gdy zaczynało już świtać Jakubek dotarł na miejsce. Na górskim stoku zobaczył obozowisko straszliwych braci, porozrzucane wokół kości pobitych przez nich przeciwników oraz ich samych, siedzących przy dopalającym się ognisku i posilających się skromnym śniadaniem. Skromnym jak na nich. Jadła i napojów wystarczyłoby z powodzeniem dla regimentu wojska. Jakubek zawołał z daleka w ich kierunku, na co zareagował natychmiast młodszy z nich, Franciszek, powstając na równe nogi. Jakubek podszedł bliżej i zmierzył intruza wzrokiem. Nadzwyczajny wzrost przeciwnika zatrwożył nieco prostego Jakubka, ale szybko przegnał on precz negatywne myśli i wywijając kosą ruszył na znienawidzonego wroga. Rozgorzała straszliwa walka. Początkowo przeważał w niej zaciekły w swej determinacji Jakubek, ale potem stopniowo i nieubłaganie poczęła coraz bardziej dominować diabelska siła fizyczna Franciszka. Już po chwili połamał kosę Jakubkowi, złapał go obiema rękami, podniósł do góry i począł wymachiwać nim we wszystkich kierunkach. Gdy wreszcie znudziło mu się to wywijanie i puścił swą ofiarę, biedny Jakubek wyfrunął wysoko w powietrze, spadając przeszło 30 metrów dalej. Słychać było jedynie głuchy trzask gruchotanych kości i wybijanych zębów, po czym Jakubek podniósł jedno oko, konkretnie lewe i w takiej pozycji skonał. Franciszek przyjrzał mu się uważnie, po czym usiadł i kontynuował śniadanie, nie mogąc sobie darować, że przez taki drobiazg oderwał się od jedzenia.

 

Wieść o klęsce Jakubka lotem błyskawicy dotarła do wioski wywołując przerażenie i smutek u jego mieszkańców. Kobiety płakały, mężczyźni bezradnie wygrażali wszystkiemu dokoła, przy czym najwięcej oberwało się wspomnianemu panu Bogu, który wyraźnie odwrócił się od nich w chwili największej próby. Znów zebrano chłopstwo i naradzano się, ale choć narady trwały dwa dni i dwie noce nic nie uradzono. Skoro bowiem Jakubek nie dał rady, to kto mógł dać? Wreszcie jednak uradzono, że trzeba zwrócić się po pomoc z zewnątrz. Rozpoczęto szybką zbiórkę pieniędzy i zbiórka ta szła niezwykle sprawnie, bo każdy dawał co miał, dosłownie ostatni grosz sobie od ust odejmowano, tak się chcieli wszyscy pozbyć przeklętych braci. Gdy wreszcie uzbierano pokaźną kwotę, konkretnie przeszło 800 dukatów, wybrano najmądrzejszego ze wsi, niejakiego Madeja, dano mu do ochrony dwóch mocnych chłopów i kazano ruszać z tym skarbem do okolicznego zamku, gdzie urzędował król. Ekspedycja wyruszyła jeszcze tego samego dnia i dał Bóg że po paru dniach dotarła na miejsce bez większych przeszkód, szczęśliwie nie wpadając w ręce braci. Dotarła do zamku króla Polipa III, przedkładając mu skrótowo całą sprawę i prosząc o pomoc. Król Polip przyjął dar chłopów i obiecał solennie interweniować. Madej i jego ludzie szybko wrócili do wioski by jak najszybciej poinformować o szczęśliwym zakończeniu wyprawy.

 

I istotnie. Choć wielu sceptyków wątpiło w słowo dane przez Polipa, który nie cieszył się specjalnym uznaniem swego narodu, nie minął miesiąc i ujrzano nadciągające wojska. Na ich czele kroczył sam król, ubrany w złocistą zbroję i przyozdobiony wyniosłym spojrzeniem. Jeszcze raz podziękowano mu za pomoc, po czym na czele swych zbrojnych, to jest przeszło 500 żołnierzy, ruszył w góry we wskazanym kierunku. –No to wreszcie będzie koniec z braćmi Zot- mówiono we wsi z wyraźnym przekonaniem. Począwszy od następnego dnia wypatrywano pierwszych wieści o bitwie, które zresztą nie kazały na siebie długo czekać. Od samego rana, od strony gór, dobiegały do wsi straszliwe odgłosy walki, szczęk zbroi i potworne jęki konających. Trwało to wszystko trzy dni i trzy noce, ani na moment nie milknąc, po czym zaczęto obserwować ciągnące od gór resztki pobitej armii. Wojsko doznało ciężkich strat, większość żołnierzy albo straciła życie albo którąś z istotnych kończyn, podczas gdy sam Polip, co było najpełniejszym wyrazem doznanej klęski, dostał się w niewolę bandytów. Mieszkańcy wioski byli zdruzgotani. Cała armia królewska poszła w rozsypkę, nie dając rady rzezimieszkom. Dla wsi nie było już ratunku.

 

Następnego dnia nadeszły słuchy, że bracia postanowili krwawo i okrutnie zemścić się za to, że wieśniacy poprosi o pomoc samego króla. Na wieś padł blady strach. Wszyscy mieszkańcy pozamykali się w swych domach, wraz z całym inwentarzem, zabijając drzwi i okna deskami, choć nikt nie wątpił, że to braci nie powstrzyma. Po paru dniach strachu, gdy przerażenie i lęk przed okrucieństwami braci osiągnęły apogeum, usłyszano zbliżające się kroki. Bracia Zot zbliżali się do wsi, nadciągając od strony gór. Prawdopodobnie byli podchmieleni alkoholem, zdenerwowani szli łamiąc po drodze płoty i burząc metalowe ogrodzenie. Tak doszli na główny dziedziniec, po czym usłyszano głośne i zdziwione nawoływania. Wtedy to ku zdumieniu wszystkich okazało się, że nie byli to wcale bracia Zot, lecz ktoś zupełnie inny. Mieszkańcy poczęli krzyczeć, by nieznajomy poszedł sobie i szedł dalej z Bogiem swoją drogą, ale ten nie ustępował. Uparł się, że nie pójdzie póki nie napije się czegoś i nie „przekąsi” obiadu. Głos miał mocny i pewny siebie. Wreszcie któryś z wieśniaków poinformował go, w czym rzecz, że banda straszliwych braci najpierw pobiła wojska Polipa III, a teraz terroryzuje wieś, że nie wiadomo do czego są zdolni, choć pewnie praktycznie do wszystkiego, i w ogóle lepiej umykać stąd czym prędzej, póki jeszcze można.

 

Wtedy nieznajomy zadziwił wszystkich stwierdzając, że się żadnych braci nie boi i może się z nimi bić, choćby tu i teraz. Zdumieli się mieszkańcy wioski, nie tylko treścią oświadczenia czy też przechwałki młokosa, lecz również prostotą z jaką ją wypowiedział i pewnością jaka brzmiała w jego głosie. Upewniono się, że wszystko dobrze zrozumiał i gdy po raz drugi potwierdził, że gotowy jest własnymi rękami zatłuc braci poczęto intensywnie szeptać.

-To wariat. Niech idzie i nie zawraca głowy- powiedział jeden.

-A jeżeli mówi prawdę?- rzekł drugi.

-Sam miałby dać radę braciom Zot? To niemożliwe.

-No jasne. Przecież Jakubek nie dał.

-Jakubek, Jakubek. Stary już chłop był i pociągał gorzałki za często. Za młodu to by może radę dał.

-Warto spróbować. W końcu co mamy do stracenia.

-Może to jak rycerz światowej sławy?

-No. Albo inny zbój.

-A, od razu zbój. Wy to już kumie w każdym zbója widzicie.

-Trzeba dać chłopu szansę.

-No jasne. W końcu co możemy innego zrobić. Czekać z założonymi rękami na Zotów?

 

Tak uradziwszy otworzono drzwi i mieszkańcy pełni ufności i nadziei wyszli na zewnątrz obejrzeć sobie z bliska śmiałka. Gdy go już z wszystkich stron obejrzeli przeważał pogląd co do tego, że należy wleźć do domów z powrotem. Wzrost bowiem i postura młodzieńca nie odpowiadały oczekiwaniom w najmniejszym nawet stopniu. Spodziewano się ujrzeć olbrzyma, rycerza imponującej krzepy, albo przynajmniej przeciętnej. Tymczasem i owszem, młodzieniec głos miał donośny, lecz posturę raczej wątłą. W barach był wąski, nawet chudy, a wzrost niewiele odbiegał od Luizki, żony kowala, która była najmniejszą kobitką we wsi. Pod pachami by się Jakubkowi zmieścił. Nic więc dziwnego, że po okrzykach pełnych złamanych nadziei poczęto naigrywać się z przybysza i machać ręką na znak, że istotnie wariat. Ten jednak zdawał się być święcie przekonany, że da radę braciom, nawet dwóm naraz i nie sposób go było od tego odwieźć.

-Jesteś panie rycerzem?- pytali go.

-Nie. Skąd.

-Czy umiesz władać mieczem?

-Ani trochę.

-To w takim razie czym chcesz walczyć ze straszliwymi braćmi Zot?

 

Młodzieniec nie odpowiedział nic, uśmiechnął się tylko, wyciągnął z kieszeni niewielką, drewnianą harmonijkę i zagrał na niej zdziwionym chłopom kilka skocznych przygrywek. Następnie zarzucił na plecy niewielki tobołek, spytał, gdzie spotka owych braci Zot i bez niepotrzebnych słów ruszył w drogę we wskazanym kierunku. Towarzyszyły mu szyderstwa i złośliwości, ale nie przejmował się tym. Szedł krokiem szybkim i zdecydowanym, aż po paru godzinach doszedł do obozowiska braci, gdy akurat zaczął już nadciągać zmierzch. Bracia siedzieli jak zwykle przy ognisku i zabawiali się opowiadając sobie sprośne dowcipy, a trzeba wiedzieć, że w spośnościach jak rzadko w czym nie mieli sobie równych. Co działo się potem, nie wiadomo. Istnieje przynajmniej kilka wersji wydarzeń, żadna jednak, z tego co wiem nie odpowiada prawdzie. Faktem najbardziej zdumiewającym jest to, że nie słyszano jakichkolwiek odgłosów walki, nawet najmniejszych, a jeszcze tego samego dnia, wieczorem, obaj straszliwi bracia Zot, potulni już i niegroźni, związani przez młodzieńca grubym sznurem szli polami w stronę wioski.

 

Jej mieszkańcy, gdy tylko ujrzeli wspaniały tryumf wybiegli przed wieś, wiwatując na cześć dzielnego młodzieńca i ciesząc się do łez, choć nikt nie potrafił wytłumaczyć jak zwycięzca dokonał tego co wydawało się niemożliwością. Po krótkiej rozprawie obu braci uznano za winnych prawie wszystkiego, co tylko złego spadło na Rio de Alacho w ostatnich paru latach, łącznie z plagą szczurów i gradobiciem, po czym powieszono ich na okolicznym drzewie, gdzie zresztą wisieli jeszcze długo. Przez cały następny tydzień tymczasem bawiono się i śpiewano. Tańcom i zabawom wprost nie było końca. Młodzieńca, który pomimo usilnych starań nie wyjawił swego imienia i pochodzenia, wszyscy klepali po plecach z uznaniem i gratulowali mu szczerze, jak również przepraszano go za wcześniejsze złośliwości. On natomiast zachowywał się nader skromnie, oznaki szacunku przyjmował z pewnym prowincjonalnym zażenowaniem, choć wójt chciał go nawet gwoli zasług wydać za swą jedyną córkę, odmówił i powiedział, że czas mu już w drogę. To powiedziawszy pożegnał się grzecznie, ruszył na Wschód i tyle go widzieli. Do wójta miano zresztą potem wiele pretensji, że niepotrzebnie wystraszył nieznajomego. Bowiem już wcześniej kilkakrotnie, przy różnych okazjach miał w zwyczaju swatać swą córkę za różnych łapserdaków, wykorzystując najrozmaitsze okoliczności i ogólny entuzjazm połączony z odurzeniem alkoholem. Ale z racji tego, że nie była ona specjalnie urodziwa, nikt jej nie chciał.

 

I tak kończy się ta historia, choć być może kończy się ona w połowie i z pewnością wiele jeszcze wydarzyło się w Rio de Alacho, a i młodzieńca, pogromcę braci Zot, wędrującego po świecie spotkało wiele barwnych przygód, wartych wspomnienia. Problem jednak w tym, że kolejne etapy tej historii toną coraz bardziej w mrokach niepewności, podczas gdy cała opowieść doznaje specyficznego rozszczepienia. I tak wedle jednych przekazów młodzieniec, który naprawdę nazywał się Malderos i pochodził z górnej Saramacji zaznał w kolejnych latach wielkiej sławy, przemierzył największe pasma górskie Europy, a w 1565 został nawet wybrany podczas pierwszej wolnej elekcji księciem Andaluzji, który to urząd sprawował mądrze i ze spokojem przez następne 35 lat. Inni jednak twierdzą, że wcale tak nie było. Ich zdaniem młodzieniec wcale nie nazywał się Malderos tylko Pancho Moro i niedługo po opisywanych wydarzeniach osiadł w mieście Cordoba, gdzie w krótkim czasie postradał zdrowie i pieniądze na nielegalnych zakładach hazardowych, by wreszcie skończyć swe marne, nieudane życie z powodu postępującej choroby alkoholowej.

 

Równie niespójne i sprzeczne są informacje na temat dalszych losów wioski na pograniczu Andaluzji, o której była tu mowa. Jedni twierdzą, że wieś miała przed sobą 200 lat spokoju i ogólnego dobrobytu, ale są też tacy, którzy przysięgają że było akurat odwrotnie. Dość powiedzieć, że nawet co do prawdziwości opisywanej śmierci braci Zot istnieją rozbieżności. Wielu twierdzi, że wcale nie zginęli tamtego wieczora, ale żyli jeszcze wiele lat, łupiąc co popadło. Zdaniem z kolei wybitnego historyka z uniwersytetu w Pueblo, zgłębiającego ten temat, wizerunek braci przedstawiony tutaj jest błędny. W istocie nie byli to bowiem wcale degeneraci bez czci i zasad, czego dowodem, że Franciszek Zot był potem przez wiele lat burmistrzem okolicznego miasteczka i pełnił tę funkcję z wielką wprawą. A tak w ogóle to bracia nie nawiedzali wcale wsi Rio de Alacho, działali bowiem bardziej na zachód i z reguły myli się ich z kimś zupełnie innym. Z kolei ja osobiście, przygotowując się do spisywania tej historii dotarłem do innych niezwykłych danych, według których bracia Zot zostali straceni w 1552 roku, ale jeszcze długo później, ich terror szalał w tamtych rejonach, przybierając na sile zwłaszcza na przełomie 1559 i 1560. Idąc tym tropem dokopałem się do kolejnych zdumiewających informacji, z których wynika, że w istocie było trzech braci Zot, a nie dwóch. I to nie oni pobili armię króla Polipa, ale król Polip złupił wieś Rio de Alacho. A następnie zdenerwowani tą jawną niesprawiedliwością chłopi, nie mając na kim wyładować swych frustracji, pobili nieszczęsnych braci Zot. Z tego wszystkiego wyłania się jedynym słowem zupełnie inna historia, niemniej interesująca, w której straszliwi bracia Zot są postaciami tragicznymi i nie rozumianymi. No i oczywiście nie są już tacy straszliwi...

leppus_28   
sty 24 2009

Mężczyzna i Kobieta


Komentarze (3)

Mężczyzna to rozum. Kobieta to instynkt. Mężczyzna to poszukiwanie. Kobieta to marzenie. Mężczyzna to przeszłość i przyszłość. Kobieta to chwila obecna. Mężczyzna to plany naszkicowane na piasku. Kobieta to piasek. Mężczyzna to kolejne nuty piosenki. Kobieta to cisza pomiędzy tymi nutami. Mężczyzna to pomysł. Kobieta to czekanie. Mężczyzna to spojrzenie. Kobieta to uśmiech. Mężczyzna to wiatr wiejący na wzgórzu. Kobieta to zapach liści o poranku. Mężczyzna to obraz namalowany na płótnie. Kobieta to farby, którym jest on namalowany. Mężczyzna to słowo „nie” wypowiedziane w ważnej sprawie. Kobieta to słowo „tak” wypowiedziane w nieważnej. Mężczyzna to wysiłek. Kobieta to spełnienie. Mężczyzna to noc bezsenna. Kobieta to sen, który można wyśnić tylko raz. Mężczyzna to koc, którym przykryty jest samotny włóczęga. Kobieta to poduszka, którą podkłada pod głowę. Mężczyzna to butelka. Kobieta to woda, która jest w tej butelce. Mężczyzna to przestrzeń. Kobieta to czas. Mężczyzna to „2+2=4” i ciało zanurzone w cieczy wypiera itd. Kobieta to „cóż z tego?”. Mężczyzna to pewność. Kobieta to zawachanie. Mężczyzna to chłopiec, bawiący się klockami na podwórku. Kobieta to głos matki, mówiący mu, żeby nie zapomniał o czapce. Mężczyzna to studnia. Kobieta to Zachód Słońca. Mężczyzna to droga, która nigdzie się nie kończy. Kobieta to odległa melodia, która spowodowała, że rozpoczął podróż. Mężczyzna to chaos. Kobieta to porządek. Mężczyzna to niecierpliwość. Kobieta to wieczność. Mężczyzna to drogi samochód, stojący na podjeździe w bogatej dzielnicy. Kobieta to kwiatki, które codziennie trzeba podlać. Mężczyzna to próbowanie. Kobieta to punkt odniesienia. Mężczyzna to złudzenie. Kobieta to miłość. Mężczyzna to ja. Kobieta to Ty...

 

http://ie.youtube.com/watch?v=tuSSwFUJ3E8

leppus_28   
sty 24 2009

Jestem kobietą


Komentarze (6)

Dzisiaj zacząłem się poważnie zastanawiać, czy nie jestem przypadkiem kobietą. Na pewno czasem zdarza mi się tańczyć jak kobieta. Zwłaszcza jak mnie nikt nie widzi. Te wszystkie ruchy biodrami i przykucnięcia. Nie wiem czy zauważyliście, ale inny jest rozstaw nóg gdy tańczy kobieta i mężczyzna. Mężczyźni mają nogi szeroko rozstawione, co ma podkreślać ich stosunek do życia: władczy i ekspansywny. Kobiety zachowują się skromniej i jakby do środka. Nogi są złączone, a ich nie przesadne ruchy są rekompensowane ruchami wyższych partii ciała. Też często zachowuję się jak kobieta. Potrafię np. wydać pół pensji na ciuchy. W ogóle bardzo lubię łazić po sklepach z ciuchami. I żałuję, że muszę się ograniczać tylko do ciuchów męskich. Jak ktoś do mnie podchodzi, to pierwsze co robię, to patrzę na jego buty. Potrzebuję kogoś dobrze poznać, zanim pójdę z nim do łóżka. I potrafi mnie zrazić najmniejsza drobnostka. Nawet jak ktoś jest bardzo ładny, jeżeli odkryje, że jest idiotą, to tracę zainteresowanie tą osobą. Wyżej cenię sobie przyjaźń z kobietą niż ewentualny z nią romans. Mogę kogoś bardzo lubić, ale nie czuję potrzeby sypiania z tą osobą. Jak dużo wypiję alkoholu, to budzą się we mnie hormony. To też raczej typowo kobiece. Bo faceci generalnie zawsze są zainteresowani płcią przeciwną, a ja tylko jak sobie wypiję. Mimo to, nawet bardzo pijany, raczej nie mam zwyczaju zagadywania kogoś. Siedzę tylko i się uśmiecham. Moje podejście do samej rozmowy może być dwojakie. Albo milczę i odpowiadam jedynie na pytania, albo odwrotnie. Zagaduje daną osobę na śmierć, nie dopuszczając jej do głosu. Włącza mi się słowotok i jest po rozmowie. Ogólnie to jestem humorzasty. Mam w miesiącu okresy lepszego i gorszego samopoczucia. Czasem jestem lwem salonowym, a czasem czuję się na tyle niepewnie, że nie wychodzę z domu. Siedzę na łóżku i obżeram się słodyczami. Średnio też raz na tydzień muszę iść na dyskotekę się wyszaleć. Wyskakam się, popiję i na jakiś czas mi wystarczy. Mogę się przez resztę tygodnia wyciszać.

 

2 minuty po obejrzeniu meczu piłkarskiego, nawet najważniejszego pod Słońcem, zapominam jaki był wynik. Tak naprawdę w ogóle mnie nie zajmuje czy wygra ta, czy inna drużyna. Nawet jak gram w piłkę to mi nie zależy. Polityką się nie interesuję, bo wyzwala złe emocje. Do spraw religijnych też się nie zapalam. Nie obchodzi mnie, czy ktoś jest za aborcją czy przeciw. Niech sobie będzie nawet neonazistą, byle się z tym przy mnie za bardzo nie afiszował. Nie wyjdę ze swojego pokoju rano bez pościelenia łóżka. Używam wacików do twarzy. Myję zęby ilekroć coś zjem i nie pocałowałbym kogoś zaraz po przebudzeniu się, bo to niehigieniczne. Przyjaźnię się wyłącznie z kobietami. Myśl o tym, że miałbym się zwierzyć jakiemuś facetowi jest dla mnie wprost niesmaczna. Potrafię przesiedzieć i przegadać dowolną ilość godzin z kimś, kto tylko ma ochotę mnie wysłuchać. Zasadniczo nie przeklinam. Jak się spiję, nie wyzywam nikogo na ulicy i nie mam ochoty się z nikim bić. Jestem delikatny. Nie lubię jak mnie ktoś obcy dotyka. Ilekroć oglądam „Forresta Gumpa” ryczę jak bóbr. Uwielbiam słuchać Bryana Adamsa i chodzić do włoskich restauracji. Bardzo lubię elegancko się ubierać. Nawet jak nikt mnie nie widzi. W koszuli czuję się bardziej sobą niż w podkoszulce. Nie założyłbym na siebie rzeczy, które gryzą się ze sobą kolorystycznie. I nie mam żadnej ulubionej koszulki z nadrukiem, którą trzymałbym od lat i do której miałbym sentyment. Mam pozytywny stosunek do gejów, chociaż do nich nie należę. Nie posiadam instynktu przechwalania się i zapytany o cokolwiek od razu odsłaniam się ze swoimi słabościami. Nawet tymi których nie posiadam. Owszem. Jestem sam i nikt mnie nie chce. Nikt poważny nie jest w stanie ze mną dłużej wytrzymać. To zapewne z powodu wad mojego charakteru, chociaż nie tylko. Nie jestem w stanie podnieść tapczanu jedną ręką. Nie wysiedzę godziny na siłowni. Nie zaproponowałbym kobiecie siłowania się na rękę i nie używam stwierdzeń typu: „...to dlatego że wy jesteście kobietami, a my mężczyznami”. Nie użyłbym też słowa „seks” w rozmowie z nią, o ile nie musiałbym. Jestem nudny. W pracy mnie nie szanują. Chciałbym być wyższy i ładniejszy. Mam już swoje lata i do niczego nie doszedłem. Jestem niezdecydowany i płochliwy. Nie twierdzę, że ze wszystkim sobie poradzę i zjadłem wszystkie rozumy. Cwany też nie jestem. Potrafię przeżyć bez seksu, ale bez inteligentnej rozmowy nie. Satysfakcja jaką czerpię z miłości nie jest uzależniona jedynie od poziomu atrakcyjności partnerki, z którą jestem. Potrafię się w kimś zakochać nie widząc tej osoby na oczy. Poza tym dostrzegam pierwsze efekty starzenia się i bardzo mnie to niepokoi. Więc jak? Sądzicie że jestem kobietą? A może jednak homoseksualistą?

 

http://ie.youtube.com/watch?v=hq2KgzKETBw

 

leppus_28   
sty 22 2009

Cienie i blaski


Komentarze (1)

No dobrze. Więc było to tak... Poznałem dziewczynę. Jest bardzo fajna i miła w dotyku. Gdy jestem koło niej zaczynam się denerwować i robię głupie rzeczy, co chyba oznacza, że mi się podoba. Do tego dobrze tańczy i ciekawie się ubiera. Jednym słowem wszystko jest na najlepszej drodze. Przyparty do muru wyznałem jej nawet, że ją kocham, choć tak niezbyt głośno. Ale generalnie to nie mam problemu z mówieniem różnych rzeczy. Mogę powiedzieć wszystko, zwłaszcza gdy widzę, że ktoś ma ochotę właśnie to ode mnie usłyszeć. Poszliśmy do łóżka i było przyjemnie. Potem jednak zaczęły się problemy. Obudziłem się rano, jakby nigdy nic i stwierdziłem że w moim życiu zaszły daleko idące zmiany. Płyty z muzyką walały się po podłodze, ktoś grzebał w moich skarpetkach. W łazience znalazłem obcą szczoteczkę do zębów, a w szafie coś damskiego, czego w żaden sposób nie mogłem z niczym skojarzyć. Zaczęło mnie to martwić. Na komórce miałem 16 smsów wysłanych z jednego i tego samego numeru. Zawierały one całe spektrum rozmaitych zwierzeń, przy czym większość dość intymnych. Poczułem się nieswojo. Nie mogłem nic znaleźć i do pracy spóźniłem się 15 minut. Przez cały dzień myślałem i doszedłem do wniosku, że trzeba coś zrobić i to szybko. Wieczorem spotkałem się z dziewczyną i mówię jej tak:

 

Słuchaj. Ja naprawdę bardzo lubię kobiety. Być z nimi, rozmawiać i przytulać się do nich. Podoba mi się ich zapach i to co robią z włosami. Ale z drugiej strony bez przesady. Ja rozumiem że hormony, że uczucie i tak dalej. Ale czy koniecznie trzeba od razu wszystko stawiać na głowie? Można się bardzo lubić, spędzać czas ze sobą, ale po co od razu ze sobą mieszkać? Bardzo fajnie jest się widzieć, wygłupiać się i droczyć się, ale nie dajmy się zwariować. Łatwo coś przegiąć. Łatwo się tak napchać musem czekoladowym, że aż zrobi nam się niedobrze. Szaleństwo jest bardzo fajne, ale dobrze jest zachować w nim pewien umiar. Towarzystwo jest o.k., ale czasem trzeba pobyć trochę samemu. Odpocząć, zrelaksować się, po-nic-nierobić. To bardzo przyjemne obudzić się przy kimś rano, ale z drugiej strony czasem człowiek może się wystraszyć. Bo akurat nie jest przygotowany, że otworzy oczy i zobaczy kogoś obcego. To znaczy nie obcego w sensie zupełnie obcego, ale jednak mimo wszystko obcego.

 

Powiedziałem to wszystko i widzę co następuję. Przede wszystkim dziewczyna nie zrozumiała ani słowa. Natomiast z tego co zrozumiała wnioskuje, że: a. Nie chcę jej, b. Jestem cholernym sukinsynem, jak zresztą wszyscy faceci. Jest dosłownie o krok żeby dać mi w pysk. Co najwyżej tylko zastanawia się czy lewą czy prawą. Ale ja uspokajam ją i zaczynam tłumaczyć, na spokojnie, po kolei. Po pierwsze, choć być może tego nie widać na pierwszy rzut oka, jestem osobą niesłychanie porządną. W moim pokoju jest zawsze idealnie wysprzątane. Nie wala się tam ani gram kurzu. Wszystkie ubrania są idealnie złożone na półkach, koszule wiszą wyprasowane na wieszakach w szafie. Nie znajdziecie ani jednego skrawka papieru, ani jednej niepotrzebnej rzeczy leżącej nie wiadomo gdzie. Taki sam porządek panuje w łazience. Szczoteczki do zębów, pasta, kremy, toniki, maszynki do golenia i pianki, wszystko jest dokładnie na swoim miejscu. I jak ja mogę wpuścić do tego wszystkiego kogoś obcego? Przecież jak mi przyjdzie i nabałagani to mnie szlak trafi. Jak wstanę rano i pasta do zębów nie będzie tam, gdzie ją zostawiłem wieczorem, to wpadnę w panikę. I cały dzień mi się pochrzani. Wszystkie książki, płyty z filmami i muzyką, są poukładane alfabetycznie. Są spisane i nie noszą najmniejszego śladu zużycia. Pokażcie mi drugą tak pedantyczną osobę, a pozwolę jej dotykać i używać tego wszystkiego. Myśl o tym, że mi ktoś przyjdzie i poprzestawia, albo popsuje coś, od razu powoduje, że jestem wkurzony.

 

Przejdźmy jednak dalej. Chodząc sobie po domu lubię być ubrany z pewną elegancją. Drażni mnie widok kogoś, kto nie dba o to jak wygląda. Dżinsy i koszula to dla mnie absolutne minimum w każdej sytuacji. Nie przeszkadza mi, że ktoś chodzi po domu w dresie, póki robi to w swoim domu. A już na widok źle ubranej kobiety zaczyna mnie trząść. I teraz wyobraźcie sobie, że kobieta ta mieszka ze mną pod jednym dachem. Przechadza się wszędzie i wprost nie da się na nią nie wpaść. Przecież to istny horror. Dom to powinien być nasz ostatni bastion, coś, gdzie można się schować, gdzie jest się absolutnie u siebie. Cały harmonogram mojego dnia jest drobiazgowo i precyzyjnie zaplanowany. Codziennie wstaję dokładnie o tej samej godzinie. Wykonuję dokładnie te same czynności i zabierają mi one dokładnie tyle samo czasu. Przecież jak mi ktoś będzie przeszkadzał, to mi się wszystko rozpieprzy. Ja mam wszystko wyliczone co do minuty. Wieczorem idę np. na pół godziny na basen, kładę się spać o 23-ciej i przez godzinę czytam sobie książkę. A teraz wyobraźcie sobie, że w domu jest jakaś kobieta. No to już moim zdaniem nici i z czytania i jakiegokolwiek harmonogramu. Nic nie zajmuje mi tyle czasu ile powinno. Nie panuję nad tym kiedy idę spać i kiedy się budzę. A niech mi jeszcze ta osoba chrapie w nocy. No to już tylko palnąć sobie w łeb.

 

I tak można wymieniać rzecz za rzeczą. Jak gdzieś jadę, to też mam wszystko idealnie wymierzone. Godziny lotu samolotem, przejazd z punktu A do B, czas na zjedzenie obiadku, czas potrzebny na obejrzenie tego i owego. Jak nie jestem sam to od razu wszystko bierze w łeb. Ja chcę iść w lewo, a ta osoba w prawo. Ja chcę iść szybciej, żeby gdzieś zdążyć, a ta osoba chce akurat sobie usiąść. Ja chce zobaczyć coś, a tę osobę w ogóle to nie interesuje. Ja nie mam zdrowia na coś takiego. Nie mam siły się z kimś użerać. Spierać się i kogokolwiek do czegokolwiek przekonywać. Życie jest za krótkie, żeby się zajmować takimi pierdołami. Dlatego wszędzie jeżdżę sam. Jak chcę iść w góry to idę. Ilekroć poszedłem z kimś innym to się okazało, że osoba ta nie ma kondycji, prawidłowego obuwia i w ogóle najchętniej posiedziałaby zamiast gdzieś wyłazić. Albo poszła tylko po to, żeby ze mną pogadać. I stale mówi do mnie: „wolniej”. Jakbym chciał się oglądać na innych ilekroć idę do kina albo do teatru, to pewnie nigdy bym się nie wybrał. To że chodzę sam gwarantuje mi, że w ogóle chodzę.

 

Dlatego nie rozumiem ludzi, którzy mówią mi: muszę z kimś być. Bez towarzystwa nie jestem w stanie wyjść z domu. U mnie jest akurat przeciwnie. Jak ktoś jest, to nie wychodzę. Jak z kimś jestem to siedzę w domu, oglądam telewizję i piję piwo. Zostawcie mnie samego, a od razu moje życie nabiera dynamiki. Wreszcie robię to, na co mam ochotę. Uprawiam dużo sportu, dobrze się odżywiam i poznaję ciekawych ludzi. Zwiążcie mnie z kimś i od razu przestanie mi się cokolwiek chcieć. Ożeńcie mnie, a zobaczycie co się stanie. Zlichnę w oczach. Będzie ze mnie cień człowieka, którym byłem wcześniej. Oczy mi się zapadną, a krok stanie się chwiejny. Dajcie mi święty spokój, a od razu rozkwitnę. Będę bardziej o siebie dbał, stanę się przebojowy i pewny siebie. I to dziwne, ale tego jakoś nikt nie rozumie. Każdy się doszukuje jakiegoś skrzywienia, albo psychicznego urazu. Na pewno ktoś mnie kiedyś bardzo zranił i to dlatego jestem taki skryty. Ja, skryty? Ja jestem odwrotnością skrytości. Dajcie mi pół godziny, a streszczę wam całe moje życie i to z wszystkimi szczegółami. Pokażcie mi dziewczynę, która mi się podoba, a ja z miejsca jestem gotów jechać z nią na koniec świata. Ale może nie koniecznie w tym samym przedziale kolejowym...

 

leppus_28   
sty 22 2009

Kilka słów o poetach


Komentarze (3)

Poeci stanowią dziś poważny problem społeczny. Doprawdy nie wiadomo co z nimi robić. Coś tam bazgrają na marginesie, zamiast słuchać wykładu z arytmetyki, ale nawet się to ze sobą za bardzo nie rymuje. Kochają głęboko i z determinacją, ale bez specjalnego odzewu, z reguły nieszczęśliwie i na przekór logice. Żyją krótko i mało intensywnie. Umierają młodo i nikt nie rozumie o co im chodziło. Rzecz w tym, że ilość poetów na świecie jest mocno limitowana, a jakby nie liczyć jest ich zawsze przynajmniej dwa razy za dużo. Na jeden kraj wypadać powinno nie więcej niż dziesięciu w ciągu stulecia, bo nikt więcej czytać nie ma zamiaru. A tymczasem z reguły nie minie nawet rok, a już kłębią się ich całe tabuny. Na nic nie zdadzą się apele czy perswazje. Z kim jak z kim, ale z poetą to się nie dogadasz. Przekonanie poety by dał sobie spokój i wziął się wreszcie za jakąś uczciwą, porządną pracę graniczy z niemożliwością. Choćby i batem gonić, to się ich od długopisu i kartki papieru nie odciągnie. Poeci są bardziej uparci niż osły. Jak się jeden z drugim uprze, nic nie da się zrobić. Nie przekona się go, że marnuje czas swój i innych.

 

Klęski poprzedników też jakoś nie dają do myślenia nowym pokoleniom. Przykłady niezliczonej ilości wierszokletów, którzy skończyli swój smutny żywot pod jakimś sklepem monopolowym nie przemawiają do wyobraźni zatrutej jadem rymowania. Naród poetów staje się coraz liczniejszy. Gdy idziemy ulicą i przyglądamy się ludziom nawet nie zdajemy sobie sprawy ilu spośród nich należy do tej malowniczej zbieraniny. Możecie mi wierzyć lub nie, ale według moich wyliczeń ilości idą w miliony. Nawet ci, po których spodziewalibyśmy się wszystkiego, tylko nie tego, że rymują: ten skromny chłopczyk liżący loda, ta panienka spiesząca na zajęcia, ten starszy, zamyślony pan, a nawet ta pani obładowana zakupami, która pędzi po chodniku, choć na oko widać, że do tramwaju nie zdąży. Wszyscy oni, choć tak na pozór różni, mają jedną i tę samą cechę: ubzdurali sobie, bo inaczej tego nazwać nie można, iż są poetami. I świat tylko czeka na ich wiersze i zostanie nimi tak uszczęśliwiony, że nawet operacyjnie nie będzie się dało usunąć z jego twarzy głupkowatego uśmieszku.

 

I byłoby to jeszcze wszystko znośne i nieszkodliwe, gdyby ci wszyscy ludzie jakoś weryfikowali to co piszą, choćby w minimalnym zakresie. Ale gdzieżby. Poeci opublikowani i zweryfikowani stanowią jedynie czubek góry lodowej całego zjawiska. Pozostali, tj. jakieś 95 procent piszą, ale im się tego nie da udowodnić. Są idealnie zakonspirowani, okopani i nawet pod torturami się niczym nie zdradzą. Dla niepoznaki, by cały świat wprowadzić w błąd, udają zupełnie normalnych ludzi. Prowadzą całkowicie normalne, ustabilizowane życie, pracują, dorabiają się, klną na mrozie, chodzą do znajomych na filiżankę kawy, a wieczory spędzają rozciągnięci przed telewizorem. Tylko jak nikt nie widzi, po kryjomu, wyprowadziwszy wszystkich w pole, gdy nikt się tego nie spodziewa, najlepiej późno w nocy, chwytają zdradziecko za długopis, rozpoczynając swój przestępczy proceder. Wtedy to dopiero szaleć mogą do woli. Rzucać się beztrosko w najgłębsze artystyczne uniesienia, płodzić rymy bez opamiętania i dziarsko przemierzać niedostępne dla nikogo innego szczyty ludzkich możliwości. Jednym słowem rzucać się z przysłowiową motyką na słońce. Żadne mury nie są dla nich za wysokie, żadne bariery niestraszne. Doprawdy godne jest to wszystko lepszej sprawy. Gdy już skończą wstają i skrupulatnie zacierają wszelkie ślady, które mogłyby ich zdradzić i naprowadzić na ich ślad międzynarodowe organizacje tropiące artystów i wciągające ich w zdradzieckie tryba cynicznego literackiego showbiznesu.

 

Nie interesuje ich sława. O nie! Kpią w żywe oczy z tych, którzy usiłują ich kusić doczesnymi pokusami. Ich nie można kupić! Dlatego nie pokażą nikomu swych genialnych poematów. Z premedytacją zgadzają się być niedocenianymi geniuszami. Po pierwsze dlatego, że nie zamierzają się z nikim ścigać. A co ważniejsze, nikt im nie powie, że poetami są tylko po to, by czerpać z tego określone profity (wiadomo: pieniądze, drogie samochody, piękne kobiety itd.). Ich twórczość artystyczna jest całkowicie nie komercyjna, tak dalece, jak to tylko możliwe. Do tego jest tylko ich. Nie ma problemu, że czyta ją ktoś nieupoważniony. Że dostanie się w brudne łapy osoby cynicznej i zepsutej. Można powiedzieć, że są ostateczną, najbardziej górnolotną wersją poety. Nie istnieje nic bardzo heroicznego, bezinteresownego i pozbawionego sensu. Są poetami z wyboru i są nimi na przekór wszystkim i wszystkiemu. Nic nie ogranicza ich poezji. Ani ramy czasu ani dobrego smaku. Żyją tylko dla niej i umrzeć są dla niej gotowi, mimo że zdają sobie sprawę, że tylko oni są świadkami wszystkich swych wzlotów i upadków (choć prawdę mówiąc głównie tych drugich). I w zasadzie nikogo innego one nie interesują. I to ich trochę boli, choć nie na tyle, by złamać ich ducha.

 

Jest jeszcze inny wariant niedocenianego poety, o którym też trzeba konieczne wspomnieć, dalece bardziej uciążliwy i niebezpieczny dla osób postronnych. Jest to wariant ambitny. Nie dość że pisze, to jeszcze wymaga, by go czytano. Sam nie czyta, ale innym każe. Nie bacząc na kpiny i szyderstwa płodzi kolejne dzieła z coraz większą prędkością i przekonaniem, zasypując zdezorientowanych jurorów rozmaitych konkursów literackich istnymi tonami gęsto zapisanych papierzysk, pełnych cytatów i odniesień, w których nikt oprócz niego nie jest w stanie się połapać. Dopóki jeszcze taki „talent” pozostaje nie odkryty, to panuje jaki taki spokój. Gorzej gdy w pewnej chwili jurorzy ugną się w końcu przed przemocą i chcąc się wreszcie od pomyleńca uwolnić przyznają mu jakąś nic nie znaczącą nagrodę. W swej nieskończonej naiwności przekonani, że może to sprawę rozwiążę. Zjawia się wtedy kolega poeta, w kapeluszu z poprzedniej epoki, owinięty zamaszystym szalem, choć na dworze upał, i rozpromieniony wyrywa się z przemówieniem. W przemówieniu wychwala swój własny upór i wybacza jurorom, że tak długo zajęło im dojście do właściwych wniosków. Mówi coś o Norwidzie, o swych inspiracjach i latach wyrzeczeń. Wybucha płaczem i jeszcze raz wszystkim dziękuje. Potem pozuje do zdjęć, udziela paru wywiadów do gazetki studenckiej i odbiera stosowny dyplom. A zanim udaje się im wyrzucić go wreszcie za drzwi rzuca oświadczenie, że niniejszy sukces zdopingował go do jeszcze wytrwalszej pracy.

 

Dzięki temu już za parę miesięcy ukazuje się na rynku księgarskim, opatrzona stosownym omówieniem i reklamą, pierwsza książka zawierająca zbiór poezji szanownego pana poety. Książka sprzedaje się rzecz jasna źle i nikt nie zwraca na nią najmniejszej uwagi, co nie przeszkadza panu poecie przechadzać się wszędzie krokiem dumnym i wyniosłym. Pan poeta uważa teraz, że wreszcie schwycił pana Boga za nogi (lepiej późno niż wcale) i że dopiero teraz wszystkim pokaże. Przemawia głośno i z przekonaniem, zwłaszcza na tematy, na których nie zna się zupełnie. Twierdzi, że jest gotowy stać się moralnym drogowskazem i przywódcą narodu, uznając jednocześnie, iż fakt wydania jego książki jest wystarczający, by przyjąć tym samym jego osobę w poczet najwybitniejszych twórców literatury światowej. Posuwa się nawet dalej. Zaczyna, niby to mimochodem, wymieniać swe nazwisko w jednym szeregu z Mickiewiczem i Miłoszem, początkowo poprawiając się jeszcze i prosząc o wybaczenie, potem rezygnując z poprawiania się i przepraszania. Potajemnie przygotowuje swe przemówienie, na okoliczność przyznania mu Nagrody Nobla i czuje się zawiedziony, gdy okazuje się, że szwedzka Akademia przyznała ją komuś innemu. Chętnie wypowiada się na temat tego werdyktu, podkreślając swoje rozczarowanie, połączone ze smutną konstatacją, o zejściu szacownej instytucji na psy.

 

Dotychczas skromny i nieśmiały, stroniący od ludzi, zwłaszcza płci przeciwnej, staje się nagle lwem salonowym. Jest rozchwytywany, zapraszany, a nawet uwodzony. Kobiety, jako istoty chętnie ulegające zbiorowym złudzeniom, lgną do niego chętnie, toteż pan poeta rzuca się w nieznane sobie dotychczas odmęty światowego życia. Idzie na pierwszą w życiu randkę, następnie na drugą i gubi rachubę gdzieś koło dwudziestej, co mu jednak bynajmniej nie przeszkadza. Zamierza wykorzystać szansę, pójść za ciosem i nadrobić wszystkie lata niepotrzebnie zmarnotrawione na ślęczeniu nad książkami. Zaczyna kłaść się spać po trzeciej i wstawać po dwunastej, obiad je wieczorem, kolację po północy, a ze śniadania rezygnuje ze względu na kaca. Z powodu chronicznego rozstroju żołądka żywi się jedynie marchewkami i chudnie 15 kilogramów. Gdy idzie wreszcie do lekarza ten, nie mogąc zlokalizować przyczyny nagłych dolegliwości, daje mu najwyżej rok życia. Zaleca też diametralną zmianę sposobu żywienia, na co nasz poeta reaguje na swój sposób, upijając się w trupa przy pomocy czegoś bliżej niezidentyfikowanego. Ląduje po tym w szpitalu i przez tydzień znajduje się w stanie całkowitego zaniku procesów życiowych, ale dochodzi do siebie i dalej snuje dalekosiężne plany.

 

To nic, że nikt nie zna jego poezji. Ważne, że on cytuje ją gęsto i obficie, przy każdej sposobności, choć nie zawsze na temat. Znajomi bombardowani piętrowymi aforyzmami dają za wygraną i zmuszeni są wyznać, iż „coś w tym jest”. Od czasu do czasu wpada również, niby to przypadkiem, do miejscowej księgarni, z pytaniem jak się sprzedają jego wiersze, zazwyczaj w towarzystwie przyjaciół. Dowiedziawszy się, że sprzedano dopiero jeden egzemplarz, który następnie zwrócono tego samego dnia, poeta wdaje się w ożywioną dyskusję ze sprzedawcą. Chce się upewnić, czy przypadkiem nie zaszła pomyłka i czy książka ma odpowiednio rzucającą się w oczy okładkę, tudzież czy cena nie jest zbyt wygórowana. Wychodzi z księgarni zdenerwowany na ogólną niekompetencję, która jak zwykle stoi na przeszkodzie szerszego rozprzestrzenienia się wartościowego dzieła literackiego i wygłasza kilka na prędce zaimprowizowanych melodeklamacji na temat ogólnego upadku obyczajów. Poczyna również wydzwaniać do znajomych żaląc im się, że tak niewiele dziś osób sięga po ambitną książkę, znajdując w nich potrzebne wsparcie. Potem unosi się jeszcze bardziej i idzie z tą sprawą do samego wydawcy, wchodząc jak do siebie do domu i przerywając mu ważne posiedzenie. Pragnie porozmawiać na temat wznowienia jego poezji w większym nakładzie i poprzedzonej odpowiednią reklamą, najlepiej w oprawionej w skórę serii „Mistrzowie Literatury Współczesnej”. Zostaje powiadomiony o tym, że nie jest tam mile widziany i w ogóle że nie ma mowy o żadnym wznowieniu, nawet w wydaniu z materiałów odpadowych. Gdy się upiera przy swoim zostaje zrzucony ze schodów.

 

Zdruzgotany i nic nie rozumiejący, poczyna wygrażać obłudnym wydawcom i innych hochsztaplerom, którzy kieszenie sobie zapychają krociowymi zyskami z czyjejś pracy. Stojąc na balkonie swego domu wygłasza przeszło 4-godzinne przemówienie, zahaczające swymi rozgałęziającymi się w nieskończoność wątkami i dygresjami o prawie wszystkie sfery życia publicznego. Jego powtarzającym się lejtmotywem jest wymowne stwierdzenie: „niech was wszystkich szlak trafi”, a kończy się w momencie, kiedy sporej wielkości doniczka ląduje na jego głowie. Odpowiada tym sam i przez dobre pół godziny toczy się dramatyczna wojna doniczkowa z mieszkańcami sąsiedniego domu. Ona z kolei kończy się nieuchronnie wraz z ostatecznym wyczerpaniem się amunicji. Powyższe niepowodzenia nie załamują go jednak, wręcz przeciwnie. Staje się jeszcze bardziej zdeterminowany w swej zaciekłości i zaciekły w swej determinacji. Twierdzi, że wreszcie przejrzał na oczy i już nie da się drugi raz wywieźć w pole. Zamyka się w domu i żyjąc o samym chlebie i wodzie płodzi kolejny tomik wierszy, tym razem jeszcze lepszy od poprzedniego, ostrzejszy i bardziej precyzyjny. Gdy wychodzi wreszcie z domu, po miesiącu, jest zarośnięty i niedomyty. Czyli wygląda tak, jak powinien wyglądać szanujący się artysta. Spieszy pokazać efekt swej katorżniczej pracy nowemu wydawcy mając świadomość, że spłodził coś przerastającego swój czas. Zostaje przyjęty z odpowiednim szacunkiem, co go cieszy, ale wydawca, po przeczytaniu kilku pierwszych wierszy dostaje napadu histerycznego śmiechu i zajmuje mu dobrych kilka minut zanim się uspokaja. A i potem samo spojrzenie na kartkę wyzwala w nim atak kosmicznej wręcz głupawki.

 

Wykpiony, ośmieszony i zlekceważony, poeta wpada w tym momencie na jedyny pomysł z możliwych. To znaczy przez dłuższą chwilę usiłuje popełnić samobójstwo wpychając sobie do ust rolkę papieru toaletowego. Okazuje się jednak, że zabicie się nie jest takie proste jak by się wydawało. W rezultacie zmizerowanego i niewyspanego, ględzącego bez ładu i składu, znajduje go rano przerażona rodzina. Przez następny tydzień biedny literat powoli dochodzi do siebie. Oj, ciężkie i niewdzięczne jest życie poety. I nie wiem czy wszyscy zdają sobie w pełni z tego sprawę...

 

leppus_28